Nie wiemy, dlaczego akurat teraz prezydent Putin zdecydował się na spektakularną akcję ostrzelania ukraińskich okrętów na Morzu Czarnym i pojmania ich załóg. Może chciał pokazać, że most przez Cieśninę Kerczeńską nie tylko będzie broniony, ale jest też wrotami na Morze Azowskie, które on kontroluje. Albo pokazać, że może ekonomicznie zdusić ukraińskie porty i przy okazji interesy najbogatszego Ukraińca Rinata Achmetowa. Albo przetestować, jak Ukraińcy odpowiedzą na strzały. Albo – w perspektywie wyborów prezydenckich – sprawdzić, jak na presję zareaguje ukraińska opinia publiczna. Albo subtelnie okazać niezadowolenie z nadchodzącej autokefalii ukraińskiego Kościoła prawosławnego. Albo podbić sobie notowania w kraju. Albo przed szczytem G20 pokazać Zachodowi, kto tu rządzi. Albo wszystko naraz.
Podejrzewam, że taktycznie sprytna zagrywka znowu okaże się strategicznym błędem. Dzięki energicznej reakcji w kraju i wobec zagranicy wigor odzyskała prezydentura Petra Poroszenki, a chyba nie to chciał osiągnąć prezydent Rosji. Niezależnie od szczegółów starcia udało mu się też ugruntować opinię o Rosji jako kraju agresorze. Zareagował nawet spolegliwy wobec Władimira Władimirowicza prezydent Trump. Dekadę po tym, jak porównałem Nord Stream do innych porozumień ponad naszymi głowami, ważni Niemcy odkryli, że jest to „broń wycelowana w Ukrainę”. Co być może najważniejsze, Putin dał próbkę swych metod nowemu, populistycznemu rządowi Włoch, który do tej pory dawał sygnały, że czas zawiesić sankcje. Teraz będzie mu trudniej zawetować ich odnowienie.
Czytaj także: