Jeden z ministrów, pytany o przyszłość szefa resortu sprawiedliwości, napisał nam: – Zbigniew Ziobro prowadzi nas prosto do utraty władzy, ale tradycyjnie uważam go za nieusuwalnego. W wielu demokratycznych państwach, w których o posadach w rządzie decyduje premier, Ziobro od miesięcy byłby już eksministrem.
Już na samym początku rządów Morawieckiego resort Ziobry – wbrew przestrogom MSZ – upichcił sławną na cały świat nowelizację ustawy o IPN, która wprowadzała kary za przypisywanie Polakom odpowiedzialności lub współodpowiedzialności za zbrodnie III Rzeszy. Trzeba było kilkumiesięcznych zakulisowych negocjacji oraz kolejnej nowelizacji ustawy, by załagodzić konflikt dyplomatyczny z Izraelem i USA. Otoczenie premiera wskazywało na Ziobrę jako sprawcę tego zamieszania.
W PiS dość powszechne było też przekonanie, że to Ziobro stał za ujawnieniem w kampanii samorządowej akt z afery podsłuchowej z rozmową Morawieckiego z czasów, gdy był prezesem banku. Dowodów na to brak, ale mówili o tych podejrzeniach zarówno szeregowi posłowie PiS, jak i otoczenie premiera.
Na finiszu kampanii samorządowej Ziobro złożył w Trybunale Konstytucyjnym wniosek o zbadanie zgodności z konstytucją jednego z artykułów traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Opozycja postraszyła polexitem, a w PiS znów zabrzmiały dzwonki alarmowe: dlaczego Ziobro zrobił to w trakcie kampanii?
7 listopada Roman Giertych złożył w prokuraturze zawiadomienie w sprawie rozmowy jego klienta Leszka Czarneckiego z szefem KNF Markiem Ch. Ale premier dowiedział się o aferze dopiero 13 listopada z lektury „Gazety Wyborczej”.
I znów te dzwonki. Czy jest możliwe, że podwładni Ziobry nie donieśli mu, że przyszedł do nich jeden z najbardziej znanych adwokatów, reprezentujący jednego z najbogatszych Polaków, z dowodem obciążającym superważnego urzędnika?