Gdy wiceminister Elżbieta Bojanowska tłumaczyła w mediach, że rządowy projekt ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie wyciekł przedwcześnie, i był zaledwie zarysem propozycji, a wobec żadnej ofiary przemocy w rodzinie państwo nie przejdzie obojętnie, 27-latek z Włocławka bezskutecznie poszukiwał matki. Miała dotrzeć na święta, ale się nie pojawiła. Zabił ją mąż, z którym od lat nie była w stanie się rozstać. W tym samym czasie prokuratura w Białymstoku stawiała zarzut morderstwa mężowi, który uciszał żonę poduszką; zwłoki znalazł syn. Prokuratura w Krakowie oskarżała mieszkańca Wolbromia o zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem; polał żonę benzyną i podpalił, sądząc, że się jakoś ugasi, skoro jest w łazience. A w telewizji mieszkanka Krupskiego Młyna błagała o pomoc. Były mąż, skazany za jej ciężkie pobicie, właśnie wychodzi z więzienia. Zza krat przysyłał groźby, teraz, choć łączy ich już tylko prawo do komunalnych 37 m, w których kobieta mieszka z dziećmi, nie może go nie wpuścić. W sądzie w Tarnowskich Górach usłyszała, że przemoc była, ale aktualnie nie ma, i dopiero gdy znów będzie, sąd może zająć się eksmisją mężczyzny.
Mieszkanka Krupskiego Młyna czeka więc w strachu przed śmiercią z ręki byłego, a tymczasem kilkadziesiąt innych kobiet w Polsce popełnia samobójstwo; nieustanny lęk przed partnerem to drugi najczęstszy powód odbierania sobie życia. Kilkanaście ofiar przemocy chwyta za nóż; „zbrodnie kuchenne” to najczęstszy typ morderstwa popełnianego przez kobiety. Kolejne są już popychane w stronę nieuniknionej tragedii przez chcących dobrze. Urzędników, policjantów, pracowników pomocy społecznej, sąsiadów, którzy inicjują „rozmowy ustalające fakty”, negocjacje, mediacje. Zawsze „dla dobra rodziny”.
Po cichu
Ustawa, z której teraz wycofano się rakiem, zwalniała państwo z części obowiązków względem ofiar.