Fort Trump był politycznym wistem. Bon motem, półżartem rzuconym w obecności łasego na komplementy prezydenta USA do kamer i mikrofonów. Dla PR zrobił swoje. Ujawniona wiosną polska propozycja budowy stałej bazy dla dywizji wojsk lądowych USA nie wywołała wielkiego zainteresowania, ale o fort imienia Donalda Trumpa pytali wszyscy. Niektórzy jakby właśnie się dowiedzieli, że amerykańskie wojsko jest w Polsce na stałe od dłuższego czasu, choć nie w jednym forcie i nie cały czas to samo. Trzon batalionu NATO na Mazurach to amerykańska gwardia narodowa, w Lubuskiem stacjonuje rotacyjna brygada pancerna, w środku Polski Amerykanie „opanowali” wojskowe lotnisko w Powidzu i budują tam wielki skład sprzętu dla kolejnej brygady, a na Pomorzu stawiają bazę antyrakietową. Można szacować, że na terytorium Polski średnio przebywa około 5 tys. żołnierzy USA. Po co więc jeszcze jakiś fort?
Bazy za kurtyną
W czasie kryzysu grożącego wojną, kiedy punkty i linie na cyfrowych mapach w Pentagonie świecą się na czerwono, amerykańscy politycy z reguły pytają amerykańskich wojskowych – co my tam mamy? Skala i tempo reakcji politycznej i zbrojnej zależą od strategicznej wartości posiadanych w danym rejonie zasobów. Czasami wystarcza pokaz siły, czasem ewakuacja, w ostateczności trzeba ich aktywnie bronić. Ale to dotyczy z reguły odległych miejsc na świecie. W Europie sytuacja jest inna, bo jest NATO, które przez niecałe pół wieku stało gotowe do wielkiej wojny z Układem Warszawskim.
Rozmieszczenie amerykańskich baz jest dziedzictwem historii. Wyznaczały linię najtwardszej obrony Zachodu przed sowieckim zagrożeniem, od Morza Północnego po Adriatyk, były żywą żelazną kurtyną z przemówienia Churchilla w Fulton. Ale na dziewięć korpusów sojuszniczych, które stały w RFN naprzeciw wojsk obozu komunistycznego, tylko dwa były z USA.