Kiedy na początku roku dziennikarze zaczęli spekulować, jakie stanowiska młody prezes PSL miałby w niedalekiej przyszłości objąć, i sugerować, że to właśnie on powinien teraz stanąć na czele antypisowskiego frontu, politycy na Wiejskiej podśmiewali się, że w tej wyliczance brakuje tylko najwyższych funkcji kościelnych. Nawet ludowcy na swoim oficjalnym profilu na Twitterze żartowali: „Kosiniak na premiera, Kamysz na prezydenta”. „A Władek na prymasa” – pokpiwał Marek Sawicki.
– Prymas to zdecydowanie najbardziej atrakcyjna funkcja, bo tytuł ma się dożywotnio. Więc tak, idę w tym kierunku – ironizuje Władysław Kosiniak-Kamysz. A już tak całkiem poważnie, dystansuje się od wszelkich spekulacji: – Nie wdaję się w te dyskusje, nie emocjonuję się ostatnimi sondażami; tak jak nie płakałem, kiedy przez długi czas PSL miało 2 proc. poparcia, wszyscy twierdzili, że nie przeżyjemy i PiS nas zje.
Ten medialny szum zaczął się od jednego sondażu. Nie notowań partyjnych, bo te wciąż są blisko wyborczego progu, ale od badania, w którym „Rzeczpospolita” pytała, kto byłby najlepszym kandydatem na premiera, jeśli jesienią 2019 r. PiS utraciłby władzę (IBRiS). I tu respondenci wskazali właśnie na Kosiniaka (26 proc.). Na kolejnych miejscach znaleźli się Robert Biedroń i Paweł Kukiz (po 16 proc.), a poza podium – Grzegorz Schetyna (10 proc.). Nawet wśród samych wyborców Platformy to szef PSL miał najwyższe notowania. Kilka dni później doszło kolejne badanie tej samej pracowni (tym razem dla Onet.pl), które pokazywało, że po stronie opozycyjnej to lider ludowców ma najwyższe notowania w kategorii: zaufanie do polityków. Wyprzedził nawet Biedronia.
Na to wszystko nałożyły się wewnątrzopozycyjne rozgrywki, w których to nagle ludowcy stali się najcenniejszym koalicyjnym trofeum.