Sprawa katastrofy tupolewa w 2010 r. i wszystko, co potem nastąpiło, to kwintesencja idei, stylu, języka i sposobu trwania w polityce partii Jarosława Kaczyńskiego – religijno-patriotyczna retoryka, demonstrowane poczucie skrzywdzenia, wątek zemsty na wrogach, zarzuty zdrady narodu, moralny szantaż, polityczna histeria. Pozwoliło to Kaczyńskiemu tak podgrzać atmosferę, że w końcu słabsze materiały się stopiły. Do czasu katastrofy można mówić o społecznych podziałach, później już o przepaściach.
Mitologia smoleńska została przez PiS tak skonstruowana, że nie wymaga niezbitego stwierdzenia zamachu, i na tym polega jej siła. Na zamach nie znajdzie się dowodów o wartości procesowej, ponieważ one nie istnieją. Zresztą oficjalne potwierdzenie spisku nie miałoby dużych zalet. Musiałoby się skończyć albo na „nieustalonych sprawcach”, albo na oskarżeniu Rosji, co byłoby skomplikowane dyplomatycznie i nieskuteczne w sensie wyegzekwowania prawa. Konkretnych sprawców i tak nie dałoby się wskazać, a zarówno USA, jak i NATO potraktowałyby to jako przejaw polskiego awanturnictwa. Dlatego wydajniejsze politycznie od ogłoszenia zamachu stało się dla Jarosława Kaczyńskiego nielimitowane czasowo, ogłaszane z drabinki na Krakowskim Przedmieściu podczas kolejnych miesięcznic, „dążenie do prawdy”, lawirowanie na granicy „prawie zamachu”. W tej specyficznej szarej strefie PiS pozostaje od dziewięciu lat, zarówno kiedy był w opozycji, jak i przy władzy.
Deficyt szacunku i empatii
Ten stan niemal zamachu, pozostający w bezpiecznym lokalnym wymiarze, nietraktowany poważnie na scenie międzynarodowej, okazał się bardzo użytecznym instrumentem. W lutym zeszłego roku Jarosław Kaczyński powiedział: „Być może trzeba będzie nawet jeszcze lat, żeby być zupełnie pewnym, co się stało”, „na 8.