Oznaczeniu, jakie minister środowiska Henryk Kowalczyk przywiązuje do walki z zanieczyszczeniem powietrza, świadczą propozycje nowych poziomów informowania i alarmowania o smogu. Pokazują one, że minister zanieczyszczeniu nie odpuści i nadal będzie o nim alarmował, zapewne licząc, że w wyniku jego nieustępliwości zanieczyszczenie samo się zmniejszy.
Do tej pory informowanie o zanieczyszczeniu miało miejsce, gdy stężenie pyłu PM10 przekroczyło średniodobowo 200 mikrogramów na metr sześcienny, natomiast alarm zmuszający władze miast do uruchomienia centrum zarządzania kryzysowego, ograniczenia ruchu samochodowego i zawieszania lekcji w szkołach ogłaszano przy 300 mikrogramach. Obecnie minister Kowalczyk obniżył oba poziomy do odpowiednio 150 i 250 mikrogramów, co wywołało oburzenie ekspertów, w opinii których zaproponowane obniżki są stanowczo za małe.
Zdaniem ekspertów tylko rekomendowane przez nich poziomy 60 i 80 mikrogramów na metr sześcienny mogą zmniejszyć w Polsce liczbę hospitalizacji i zgonów wywołanych zanieczyszczeniem. Minister wyszedł jednak ze słusznego założenia, że ustanowienie tak niskich poziomów jest niecelowe, gdyż te poziomy w zasadzie utrzymują się w polskim powietrzu cały czas. W tej sytuacji alarmy o zanieczyszczeniu powietrza musiałyby się rozlegać w kraju na okrągło, co może zmniejszyłoby liczbę hospitalizacji i zgonów wywołanych zanieczyszczeniem, ale nieuchronnie doprowadziłoby do zwiększenia liczby hospitalizacji i zgonów z powodu przerażenia wywołanego nieustannym alarmowaniem o przekroczonych poziomach zanieczyszczenia.
Decyzja ministra Kowalczyka pokazała, że polski rząd, zamiast stawiać na alarmowanie i informowanie o smogu, postawił na dalszy rozwój gospodarczy, który – jeśli ma być dynamiczny i zapewnić Polakom dobrobyt – musi, niestety, wiązać się z dużą liczbą hospitalizacji i zgonów.