JANUSZ WRÓBLEWSKI: – W najnowszym tomie „Dzienników” pisze pani o sobie, że ma „nerwy ze stali, cierpliwość żółwia, decyzyjność myśliwego i odporność szczura”. Czy to wciąż aktualna charakterystyka?
KRYSTYNA JANDA: – Chyba nie, zachorowała poważnie moja matka, okazałam się, w obliczu tego życiowego doświadczenia, kimś zupełne bezradnym.
Czy te cechy odziedziczyła także bohaterka „Słodkiego końca dnia”, którą pani zagrała w dramacie polityczno-psychologicznym Jacka Borcucha?
Nie wiem, może trochę, ale to byłoby zbyt proste. Niewątpliwie jej pochodzenie, losy, historia rodzinna, kilka życiowych fundamentalnych zmian, „utwardziło” ją i pozbawiło przede wszystkim naiwności. Ale ostatecznie jest poetką, słabości i wątpliwości nie są jej obce.
Pytam, bo to niejednoznaczna postać: noblistka, autorytet moralny, a jednocześnie prowokatorka łamiąca zasady poprawności politycznej, dobra żona, która zdradza kochanego męża. W kinie dawno nie grała pani tak złożonej roli.
Podobała mi się już na etapie scenariusza, była mi od początku bliska. Ale to Jacek Borcuch nalegał na jej „niekonwencjonalność”. Jestem mu za to wdzięczna. Przy czym ta „złożoność” postaci nie wymagała ekranowego rozwoju, przeobrażeń, skomplikowanych uczuć do zagrania. Wszystko było sklejane za pomocą małych znaków, gestów, spojrzeń. Bardzo mi się to podobało. No i jednocześnie wieczne niedopowiedzenie, niejednoznaczności, sprzeczności, brak kropek i efektownych point. Czasem byłam zła, nie umiałam sobie poradzić z pomysłem kupienia przez moją bohaterkę najnowszego modelu porsche jako odpowiedź na „koniec naszej cywilizacji”, nie umiałam tego usprawiedliwić, zagrać, z prostoty serca.