Wszystkie partie znów epatowały nas swoimi „konwencjami”. PiS i Koalicja Europejska nawet dubeltowo, bo i w sobotę, i w niedzielę. Określano te wydarzenia mianem „konwencji regionalnych”, choć nie bardzo wiadomo, po co, skoro jak zawsze przemawiali Kaczyński z Morawieckim oraz Schetyna z Kosiniakiem-Kamyszem.
Konwencje wyborcze bez zaskoczeń
Dalej także nie było zaskoczeń. Rządzący obiecali bronić zagrożonych polskich wartości, złotówki i czegoś tam jeszcze w ramach najnowszej „szóstki”. Ale takiej bez plusa, gdzie nie daje się kasy, więc reszta obietnic miała prawo szybko wypaść z pamięci. Z kolei opozycja rzuciła na stół ekstra 100 mld zł, które zaraz nam wywalczy z unijnych funduszy. No i słusznie, niech walczy. Choć mimo wszystko trudno sobie wyobrazić, aby ktokolwiek po tej zapowiedzi zdołał usłyszeć kojący szelest gotówki. Równie dobrze mogli rozdać narodowi wszystkie bitcoiny tego świata. I to w bilonie.
„Konwencję” urządziła też sobie Wiosna. Biedroniowi tym razem jakoś udało się przedrzeć przez zasieki uwagi publicznej zgrabnym bon motem, że jeśli chodzi o prawa kobiet, to najlepiej miewa się w Polsce Matka Boska.
I to byłoby, proszę Państwa, na tyle. Bo dalej chce się już ziewać. Według słownika PWN konwencja może i jest „przedwyborczym walnym zjazdem członków partii politycznej”, ale przede wszystkim są to „ogólnie przyjęte w jakimś środowisku normy postępowania, myślenia itp.”. To ostatnie znaczenie lepiej chyba odzwierciedla skonwencjonalizowane do bólu partyjne imprezy, którymi coraz trudniej w miarę upływu czasu przyciągać uwagę.