Jarosław Kaczyński nie ma dobrej ręki do ministrów rolnictwa. W czasie ostatniej kampanii samorządowej musiał odwołać Krzysztofa Jurgiela, dziś już europosła, żeby pozyskać elektorat PSL. Teraz prezes ma ból głowy z jego następcą Janem Krzysztofem Ardanowskim.
Prośbą czy groźbą?
Wieczorem 29 maja minister Ardanowski oświadczył w „Wiadomościach”: „Podjąłem ryzyko i krowy będą żyły. Wziąłem do siebie mocno przede wszystkim prośbę prezesa Kaczyńskiego i Andrzeja Dudy”. Przypomnijmy, że chodziło o stado 179 dzikich krów z Deszczna, które minister chciał wysłać na ubój.
28 maja, dzień przed tą jakże wielkoduszną decyzją, Ardanowski na rolniczej konferencji w sali kolumnowej Sejmu zapowiedział, że będzie przekonywać Polaków do jedzenia mięsa bobrów. „Podejmę decyzję o uznaniu bobra i żubra jako zwierząt jadalnych. I może się okazać, że na bobry chętni będą, bo nie bardzo wiadomo, co z tym bobrem zrobić, jak się go już upoluje” – wyjaśniał z zaangażowaniem. Jego zdaniem chętni na jedzenie bobrów się znajdą, jak tylko ludzie sobie przypomną, „że płetwa bobra ma – ponoć – właściwości afrodyzjaków”.
Dobrze poinformowany polityk PiS mówi, że kariera Ardanowskiego wisiała na włosku. To nieprawda, że na prośbę prezesa uratował stado dzikich krów. To była raczej groźba niż prośba.