Jestem wściekły. Na moje państwo, jego instytucje, oportunistycznych oficerów służb i policji, prokuratorów, urzędników, polityków. Na ludzi, którzy dopuścili do tego, że przez co najmniej rok dwóch pracowników restauracji nagrywało elitę naszego państwa podczas prywatnych spotkań. Na ludzi odpowiedzialnych za to, że choć od wybuchu afery podsłuchowej minęło pięć lat, wciąż nie wiemy, kto oprócz Marka Falenty stał za kelnerami i kim są ci „trzymający taśmy”. Na tych wszystkich, którzy nie wywiązali się ze swych obowiązków, by sięgnąć dalej niż biznesowo-finansowy wątek afery podsłuchowej; zamiast tego ograniczyli się do tropienia tzw. spisku kelnerów i przebiegłego, choć niezbyt biegłego biznesmena i jego szwagra.
Jestem zły jako człowiek, ale także, a może przede wszystkim, jako obywatel. To był największy zamach na struktury państwa i jego najważniejszych przedstawicieli. Największa tego typu afera w historii zachodnich demokracji, w której spisek objął ponad 100 osób.
Oko i ucho
Gdy w czerwcu 2014 r. wybuchła afera, ówczesny premier Donald Tusk na pierwszej konferencji prasowej podkreślał, że sprawę – którą nazwał próbą zamachu stanu – trzeba „wyjaśnić szczegółowo i co do milimetra”, nie pomijając żadnego wątku – biznesowego, przestępczego, nielegalnej operacji obcych służb. Obiecana przez Tuska informacja nigdy nie została przedstawiona, tak jak nie powstała mapa zagrożeń czy strat, jakie państwo polskie mogło ponieść w związku z potencjalnym ujawnieniem tajemnic czy użyciem nagrań do szantażu przez obce służby. W ten sposób „państwo teoretyczne” objawiło się w całej pełni. Do dziś nie potrafi ono zneutralizować zagrożenia w postaci nagrań, o których wiadomo, że istnieją, ale nie zostały jeszcze opublikowane.