Artykuł w wersji audio
W poniedziałek 16 września rosyjski Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok dla polskiego szpiega – 14 lat kolonii karnej. – W każdym szanującym się państwie taka sytuacja jest alarmem dla struktur dyplomatycznych i wywiadowczych. Wszystkie działania jawne i tajne powinny być nakierowane na ochronę naszego obywatela, niezależnie od tego, czy realizował, czy nie realizował zadań wywiadowczych – komentuje wyrok płk Paweł Białek, były wiceszef ABW. – Być może działania rządu PiS są bardzo dyskretne i w najbliższej przyszłości przyniosą jakieś efekty, ale niestety dziś nie ma żadnych przesłanek na to, że podejmowane są jakieś działania. Nawet dla laika jest oczywiste, że nasz obywatel padł ofiarą kombinacji operacyjnej FSB i że nie jest to sprawa kryminalna. Ale całkowite odcięcie jawnych i poufnych kontaktów ze służbami Rosji uniemożliwia podjęcie jakichkolwiek poufnych negocjacji. Jeśli czegoś nie zrobimy, to nasz obywatel może nie przeżyć pobytu w kolonii karnej.
***
Poniższy tekst o kulisach sprawy ukazał się w „Polityce” 6 sierpnia 2019 r.
Najmocniej przebił się news o skazaniu za szpiegostwo przez moskiewski sąd Mariana Radzajewskiego, Polaka z Białegostoku. Za sprawą kryje się dramat człowieka, ojca siódemki dzieci, którego czeka 14-letnia odsiadka w łagrze o zaostrzonym rygorze. Jak twierdzą ci, którzy znają realia rosyjskiego systemu penitencjarnego, jeśli nie uda się go wyciągnąć, czeka go tam walka o życie. – Jako szpion będzie stał najniżej w hierarchii łagrowej, co z kolei znaczy, że znajdzie się na łasce i niełasce strażników oraz współwięźniów – mówi były oficer kontrwywiadu, który specjalizował się w akcjach przeciwko rosyjskim służbom. Niepokojące jest również to, że choć przypadek Radzajewskiego nie jest odosobniony, polskie władze najwyraźniej nie mają pomysłu, jak rozwiązać kryzys.
Z licencją wojskową
Proces Polaka oskarżonego o szpiegostwo ruszył 10 czerwca. Już po 15 dniach prowadzonego za zamkniętymi drzwiami postępowania moskiewski sąd miejski ogłosił wyrok – na razie nieprawomocny. Z opublikowanego przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa komunikatu można się dowiedzieć, że Radzajewski próbował zdobyć „tajne elementy rakiet przeciwlotniczych S-300 w celu ich późniejszego nielegalnego wywozu do Rzeczpospolitej Polskiej”. A „próbując sfinalizować transakcję”, został zatrzymany na gorącym uczynku przez funkcjonariuszy moskiewskiej FSB. Jak to w rzeczywistości wyglądało, pokazuje trwający niespełna minutę film, który rosyjski kontrwywiad nagrał, a potem opublikował w internecie. Sprawa jest o tyle zagadkowa, że służby z reguły unikają tego typu „przedstawień”.
Klip zaczyna się od nagranych od tyłu, ruszających biegiem mężczyzn w kominiarkach i bluzach z napisem FSB na plecach, którzy po chwili dopadają trzy osoby stojące przy samochodzie osobowym – jedną z nich rzucają na ziemię. Wszystko dzieje się w pomieszczeniu przypominającym garaż. Na nagraniu słychać, jak zatrzymany mężczyzna podaje swoje nazwisko i przyznaje po rosyjsku, że jest obywatelem Polski i że przyjechał do Rosji po części zamienne. Niejako na dowód, że Radzajewski to szpieg, funkcjonariusze FSB wyjmują z jego kieszeni pieniądze. Po chwili rozkładają na podłodze dolary i ruble w znacznej ilości. W jednym z kolejnych ujęć można zobaczyć ułożone w bagażniku nieduże skrzynki.
Według FSB odbiorcą przemycanych części miała być „polska organizacja, która jest wiodącym dostawcą krajowych sił zbrojnych i służb specjalnych”. Nazwa nie padła, ale bez trudu można odgadnąć, że chodzi o Polską Grupę Zbrojeniową. Dlaczego Rosjanie wskazali tę firmę, a nie np. służby specjalne? Według rozmówcy POLITYKI związanego z kontrwywiadem może to świadczyć, że Radzajewski pracował dla PGZ, sprowadzając z Rosji i Białorusi części do poradzieckiego uzbrojenia, którego wiele jest jeszcze w naszej armii. Ponieważ oficjalnie Polska i Rosja nie handlują między sobą tego typu towarem – ostatnio ze względu na nałożone na Rosję embargo po aneksji Krymu – odbywa się to przez pośredników.
– Ktoś widocznie postanowił wykorzystać jego kontakty na Wschodzie i rozszerzyć jego działalność – twierdzi nasz rozmówca związany niegdyś z kontrwywiadem. Jego zdaniem, mimo podawanych informacji, że Polak nie przyznał się do winy, prawdopodobnie nie odmówił składania zeznań. – Od tego, jak zachował się w śledztwie, zależy jego życie. Do jakiego łagru trafi i jak będzie w nim traktowany – mówi oficer. M.in. z wypowiedzi prawniczki Polaka, adwokat Julii Soriny, wynika, że jej klient przyznał się, że przyjechał do Rosji po części zamienne, ale zaprzeczył, by chciał kupować te objęte tajemnicami. Wiele wskazuje, że na tym ma się opierać linia obrony podczas procesu apelacyjnego (jego termin jeszcze nie jest znany), choć jasne jest, że w gruncie rzeczy nie ma to żadnego znaczenia. Decyzje o losie Polaka zapadają gdzie indziej – w centrali FSB.
Skąd jednak podejrzenia, że Radzajewski pracował dla polskich służb? W tym środowisku znany był jako człowiek, który miał koncesję na tzw. obrót specjalny. Potwierdza to rejestr MSWiA, z którego wynika, że Radzajewski otrzymał koncesję w 2005 r., czyli miał ją od 14 lat. Od tamtej pory – jak się dowiadujemy – jeździł na Wschód raz, trzy razy na kwartał. Głównie do Rosji, czyli do Uljanowska i Moskwy, ale także na Białoruś. Stracił ją dopiero w grudniu 2018 r., gdy przebywał w rosyjskim areszcie, co jest znamienne – wygląda, jakby ktoś w Polsce chciał się od niego odciąć.
Jak można dowiedzieć się z rejestru MSWiA, firma Radzajewskiego Auto-Trans miała zgodę, która obejmowała m.in. obrót czołgami oraz pojazdami opancerzonymi i częściami do nich. Oficjalnie Radzajewski sprowadzał podzespoły do samochodów produkowanych na Wschodzie – uazów i gazeli. Delikatnie mówiąc, marek mało popularnych w Polsce. Trudno uwierzyć, że taki biznes pozwoliłby mu rozwinąć firmę, utrzymać liczną rodzinę i dorobić się majątku. Prawdopodobnie więc była to przykrywka dla handlu częściami wojskowymi, co zapewne odbywało się za cichym przyzwoleniem służb rosyjskich, które zapewne czerpały z tego różne korzyści. Nie tylko finansowe – w tym dla własnych fabryk – ale i wywiadowcze. Do czasu, aż sprawy zaszły za daleko.
Zasłona milczenia
Partnerką Radzajewskiego w podróżach na Wschód miała być Białorusinka Maria D. Według informacji POLITYKI towarzyszyła mu również w feralnym wyjeździe, podczas którego został zatrzymany. Co jednak najbardziej zagadkowe D., która również miała być zatrzymana, po kilku dniach wróciła do Białegostoku, gdzie mieszka w apartamencie kupionym przez Radzajewskiego. Jak udało nam się dowiedzieć, poznał ją podczas jednego ze swych pobytów na Białorusi i w 2016 r. sprowadził do Polski, po czym zatrudnił w swojej firmie jako specjalistkę od sprzedaży. Jedno z jej dzieci, urodzone już po tym fakcie, uznał za swoje.
Co ciekawe, dopiero po zatrzymaniu Radzajewskiego Białorusinką zainteresował się polski kontrwywiad. Niewiele jednak z tego wynika. Kobieta nadal mieszka w Białymstoku. W rozmowie z POLITYKĄ zaprzeczyła, by była z Radzajewskim podczas zatrzymania i w ogóle, by z nim pojechała do Rosji. Twierdzi, że przebywała wówczas w Białymstoku, choć przyznała, że to ona załatwiła mu prawniczkę, z której pracy – jak wynika z informacji POLITYKI – Radzajewski nie jest zadowolony. Szuka innego adwokata.
Próbowaliśmy porozmawiać z Julią Soriną. Dodzwoniliśmy się do jej kancelarii w Smoleńsku, ale gdy powiedzieliśmy, z kim chcemy rozmawiać, kobieta, która odebrała połączenie, poprosiła o telefon następnego dnia. Gdy zadzwoniliśmy ponownie, od razu się rozłączyła. Potem już nie podnosiła słuchawki. Podobnie zachowuje się Maria D. Gdy zaczęliśmy dopytywać, na jakiej podstawie twierdzi, że Radzajewski wyjdzie z więzienia za rok, półtora, przerwała połączenie. Tak samo jak po pytaniach o to, komu sprzedawali sprowadzane z Rosji części. Gdy oddzwoniliśmy, odebrał mężczyzna, który nienaganną polszczyzną powiedział, że Marii D. nie ma, i poradził, żeby więcej już do niej nie dzwonić.
Człowiek z okładkami
Osoby, które miały okazję poznać Radzajewskiego, twierdzą, że był osobą w typie „kozaka”, który chwalił się swoimi możliwościami i kontaktami na Wschodzie. – Ktoś w naszych służbach najwyraźniej popełnił poważny błąd, bo ludzie o tego typu charakterze nie powinni być brani pod uwagę – mówi jeden z naszych informatorów. Osoby związane z wywiadem i kontrwywiadem, pytane o białostoczanina, twierdzą, że „miał okładki” w jednej z polskich służb, co oznacza, że został zarejestrowany co najmniej jako współpracownik, choć nie musiał mieć takiego statusu w sensie formalnym. Większość rozmówców wskazuje na wywiad wojskowy, o czym świadczy nie tylko to, że Radzajewski próbował pozyskać części do rakiet przeciwlotniczych, ale – jak przyznaje jedno ze źródeł – „większa skłonność do ryzyka kolegów z wojska”.
Usłyszeć można również, że operacja była amatorsko przygotowana, a działalność Radzajewskiego od pewnego momentu znajdowała się pod kontrolą FSB. O tym, że mężczyzna działał na zlecenie polskich służb, świadczy choćby brak jakiegokolwiek dementi ze strony naszych władz. Nie tylko służby odmawiają komentarzy, oszczędne w słowach jest również MSZ, które ogranicza się do zapewnienia, że sprawę Radzajewskiego zna, udziela mu niezbędnej pomocy konsularnej oraz jest w kontakcie z nim i jego bliskimi (którzy jednak dotąd nie otrzymali żadnej pomocy, choćby psychologicznej). Nikt nie zaprzecza rosyjskimi oskarżeniom.
To tym bardziej znaczące, że został on zatrzymany ponad rok temu, w kwietniu 2018 r., o czym zresztą Rosjanie natychmiast poinformowali polską ambasadę. 14 miesięcy to wystarczająco dużo, by zbadać sprawę dogłębnie. Tymczasem jedyne, co polskie władze do tej pory zrobiły, to spuściły szczelną zasłonę milczenia. Jakby ktoś liczył na to, że sprawa przyschnie i wszyscy o niej zapomną. Co znamienne, w tym czasie Rosjanie podbili stawkę – jeszcze na samym początku 2019 r. Radzajewski był oskarżony o próbę przemytu broni, za co groziła mu niższa kara. To już z kolei świadczy o tym, o czym głośno mówi się nie tylko w światku służb – że polskie władze de facto się od niego odwróciły po amatorsko przeprowadzonej operacji. – Wszystko zostało spieprzone, co tylko spieprzone być mogło. Jeśli wykonywał zlecenie służb, przekazanie materiałów nie powinno się odbywać na terenie kraju, z którego one pochodzą. Przejmujący nie powinien mieć przy sobie pieniędzy, bo to go obciąża. Teren powinien być rozpoznany i sprawdzony przez naszych ludzi – wylicza ekspert, który miał do czynienia z podobnymi sprawami. Co jednak najgorsze, polski kontrwywiad wojskowy o tym, że Radzajewski siedzi za szpiegostwo, dowiedział się z mediów po ogłoszeniu wyroku.
Czy to mogła być rosyjska prowokacja? Mało wiarygodnie bowiem brzmi wersja o tym, że Polak chciał zdobyć części do rakiet przeciwlotniczych S-300. To system produkowany od końca lat 70. i dobrze w NATO znany. Różne jego wersje znajdowały się na wyposażeniu armii kilku krajów sojuszu – m.in. Grecji, Słowacji, Bułgarii, ale także Ukrainy. Po co ryzykować i brać coś, co jest znane? Chyba że była to transakcja podjęta niejako „na próbę”. Jako demonstracja możliwości Radzajewskiego lub jego kontrahentów. Ale i tak, jak przyznaje pewien były znaczący oficer polskiego wywiadu, „obowiązkiem rodzimych służb jest kontrolowanie tego typu osób, by nie robiły głupot”.
O tym, że prawdopodobnie jego rosyjscy kooperanci współpracowali z FSB, świadczy to, że choć razem z Radzajewskim zatrzymano inne osoby, o ich ewentualnym procesie czy skazaniu rosyjskie media milczą. Oficjalnie nie wiadomo nawet, kim były.
Warszawa, mamy problem
W tej sprawie najbardziej niepokoi to, co skrzętnie jest przemilczane. Czyli brak reakcji na zatrzymanie Polaka – tak jakby ktoś przestraszył się konsekwencji spapranej roboty i postanowił trzymać się od niej z dala. Przekonał się o tym poseł PO Robert Tyszkiewicz, który w MSZ próbował dowiedzieć się czegokolwiek o sytuacji Radzajewskiego. Odpowiedzi nie dostał.
Podobne sygnały, że „Polacy niewiele zrobili, aby pomóc swojemu obywatelowi”, cytowane przez specjalistyczny serwis O służbach, dochodzą z Rosji. – Nie przypominam sobie, by Rosja kiedykolwiek tak mocno uderzyła nas w sprawie dotyczącej szpiegostwa. Pokazała film, w dodatku doprowadziła do wyroku skazującego i nagłośniła nie tylko sam fakt skazania, ale i ważne dowody. W światku służb to jak danie komuś pięścią w twarz. Oznaczać to może, że nasze służby nie podjęły żadnych poważnych działań, by wyciągnąć Radzajewskiego, albo że zwodziły Rosjan, którzy w końcu stracili cierpliwość i stwierdzili: jak nie chcecie gadać, to wasz człowiek będzie siedział – mówi rozmówca związany z kontrwywiadem.
Jego opinię potwierdzają inni eksperci. Ich zdaniem sytuacja, gdy obywatel obcego kraju jest zatrzymywany bez rozgłosu przez kontrwywiad, a następnie po dłuższym czasie w świetle kamer jest skazywany za szpiegostwo, oznacza, że albo jednej ze stron zależy na konfrontacji, albo służby, dla których pracował, od niego się odwróciły. – Gdybyśmy mieli dobry kontakt z Rosjanami, być może nie doszłoby do tak spektakularnego zakończenia sprawy. Takie rzeczy służby często załatwiają między sobą – mówi były oficer kontrwywiadu. Ale Polska takich kontaktów albo nie ma, albo są słabe. – Nie mamy dziś żadnych zdolności, także międzynarodowych i sojuszniczych, by te sprawy profesjonalnie prowadzić – mówi ważny oficer wywiadu. Czyli mówiąc wprost: nie możemy zareagować propozycją wymiany na podejrzewanych o szpiegostwo Rosjan, bo polskie służby osłabione czystką przeprowadzoną przez PiS takich ostatnio nie złapały. Jedyna nadzieja w Amerykanach, którzy tego typu „trofea” posiadają i którym może zależeć, by ratować reputację swego najwierniejszego sojusznika na wschodniej flance NATO.
Wiele popsuło również ujawnienie przez ludzi Antoniego Macierewicza tajnej operacji polskich służb z 2015 r., gdy oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego wyciągnęła z białoruskiego więzienia polskiego żołnierza oskarżonego o szpiegostwo. Zamiast odznaczeń i awansów, została zdegradowana przez ówczesnego szefa SKW Piotra Bączka i do dziś walczy o dobre imię w sądach. Jej sprawę zna każdy funkcjonariusz. Dlatego w sprawie Radzajewskiego nikt się nie wychyli.
A może Rosjanie po braku satysfakcjonującej reakcji z polskiej strony na zatrzymanie Radzajewskiego zmienili strategię i postanowili wykorzystać go do innych celów? O tym, że polskie służby mają poważne problemy, mogą świadczyć też akcje rosyjskiego wywiadu w obwodzie kaliningradzkim. Tam również są tropy prowadzące do naszego wywiadu. Chodzi o zatrzymanie Aleksandra Worobiowa i Konstantina Antońca, których FSB zamknęła w areszcie na Lefortowie w odstępie zaledwie kilku dni, na początku lipca. Rok temu w czerwcu, czyli dwa miesiące po zatrzymaniu Radzajewskiego, FSB pod tym samym zarzutem zatrzymała żonę Antońca Antoninę Ziminę. Oboje mieli współpracować ze służbami krajów bałtyckich.
Wszystkich zaś łączy to, że są związani z Kaliningradem i pełnili ważne funkcje w strukturach państwowych i związanych z nimi organizacjach. Najważniejszy jest 39-letni Worobiow – bliski współpracownik, oficjalnie sekretarz i doradca Nikołaja Cukanowa. A Cukanow to już znacząca figura, były gubernator obwodu kaliningradzkiego w latach 2010–16, dziś zaś szef prezydenckiej administracji w okręgu uralskim. Worobiow zaś, o czym chętnie piszą rosyjskie media, 14 lat temu był studentem warszawskiej Krajowej Szkoły Administracji Publicznej. Podczas zatrzymania miał mieć przy sobie polski paszport i specjalny sprzęt nagrywający. Miał też posiadać trzy nieruchomości w Polsce – dom w Gdańsku i dwa mieszkania w Warszawie. Jak informuje „Moskowskij Komsomolec”, mógł być źródłem służb natowskich podczas kryzysu po próbie zatrucia Skripalów w 2018 r. oraz przekazywać informacje związane z włamaniem dokonanym przez hakerów GRU na serwery komitetu wyborczego amerykańskiej Partii Demokratycznej w 2016 r.
Rosja: kasujemy polskie służby
Według rosyjskich mediów Worobiow przygotowywał się do ucieczki – świadczyć ma o tym nie tylko polski paszport, ale i wystawienie na sprzedaż 50-metrowego mieszkania w Kaliningradzie. Co ciekawe, jego pryncypał Cukanow nie tylko nie próbował bronić swojego przybocznego, ale jeszcze pochwalił akcję FSB. Co może znaczyć, że dowody są rzeczywiście mocne. „Zatrzymanie i aresztowanie prezydenckiego pełnomocnika Aleksandra Worobiowa może być jednym z epizodów operacji na dużą skalę, aby pokonać polskich agentów” – pisze „Moskowskij Komsomolec”, powołując się na swoje źródła.
W tym przypadku Polska również milczy, co tylko pogłębia obawy, że wszystkie te sprawy nie są jedynie wykwitem panującej w Rosji szpiegomanii, ale że gra idzie o coś znacznie bardziej istotnego. Niepokój, że Rosjanie nie blefują, przebija z wielu stron. – Wygląda to rzeczywiście na klasyczne zdjęcie grupy i na sygnał wysłany w świat: system bezpieczeństwa w jednym z krajów natowskich się zawalił. Wiele wskazuje na to, że tym państwem jest Polska, która jest naturalnym zapleczem do działań wywiadowczych prowadzonych np. przez Amerykanów na tamtym terenie. Czyli Rosja formułuje propagandowy przekaz, który brzmi: kasujemy Polaków – mówi doświadczony oficer kontrwywiadu. I dodaje: – Taka liczba zatrzymań po latach posuchy, przy wydaje się mocnych dowodach, to po prostu nokaut. Coś takiego dzieje się z reguły tylko w jednej sytuacji: gdy dochodzi do zdrady. Nasze służby mają duży problem.
Ale nie tylko służby. Jeśli prawdą jest, że obie szpiegowskie wpadki obciążają nasz wywiad wojskowy, o czym mówią dobrze poinformowane źródła, problem ma również PiS i jego wiceprezes Antoni Macierewicz. To jego człowiek – gen. Andrzej Kowalski – kieruje tą służbą, a najbliżsi współpracownicy byłego szefa MON obsadzili w niej ważne stanowiska. Tak czy inaczej ciąg dalszy raczej na pewno nastąpi.