Już dziś wiadomo, że tuż pod bokiem ministra Zbigniewa Ziobry działała grupa zajmująca się dyskredytacją i zastraszaniem na różne sposoby sędziów sprzeciwiających się wprowadzanym przez PiS zmianom w wymiarze sprawiedliwości. Zgodnie z informacjami Onetu i „Gazety Wyborczej” grupa operowała zarówno w mediach społecznościowych, jak i w realu, ujawniając i fałszując informacje osobiste i obyczajowe, wysyłając obelżywe listy, maile i pocztówki. Jej członkowie koordynowali działania przy pomocy komunikatorów internetowych i zrzucali się np. na „dowody wdzięczności” dla zaprzyjaźnionych dziennikarzy.
Czytaj też: Afera demaskuje nie tylko zepsucie, ale też słabość państwa
Wiedział? Źle. Nie wiedział? Gorzej
Czy to powód do dymisji? Logicznie rzecz biorąc, możliwości są tylko dwie. Po pierwsze, Ziobro mógł wiedzieć o tym procederze. Niepotrzebne tu jest „sprawstwo kierownicze”, czyli dyrygowanie hejterami ani nawet akceptacja ich działań po fakcie. Wystarczyłoby, gdyby minister wiedział, żeby doprowadzić do jego odejścia. Tego wymaga odpowiedzialność polityczna w demokratycznym kraju.
Wie o tym przykładowo Donald Trump, który zaklina się, że nic nie słyszał o licznych kontaktach ludzi swojego obozu z Rosjanami podczas kampanii w 2016 r. Gdyby prezydentowi udowodniono, że miał taką wiedzę, czekałby go nieuchronny impeachment.
Druga możliwość jest jeszcze gorsza dla Ziobry. Czyżby nie wiedział o działaniach swojego współpracownika? I to nie byle jakiego współpracownika, Łukasz Piebiak był zbrojnym ramieniem resortu w sprawie zmian w sądownictwie.