To już trzecia kampania na przestrzeni ostatniego roku. I zapewne najdziwniejsza z nich. Niby kluczowa, wręcz decydująca o kształcie ładu politycznego i instytucjonalnego w Polsce na wiele lat. Taka, która powinna wywołać maksymalną mobilizację po obu stronach dzielącego kraj od półtorej dekady wielkiego konfliktu. Ale czy wywoła? Choć ostatnie afery w obozie władzy niemal codziennie rozpalają opinię publiczną, ogólny pejzaż pozostaje zadziwiająco statyczny. I nie bardzo wiadomo, jak nim potrząsnąć.
Po wyborach europejskich zapanowało bowiem przekonanie, że karty w zasadzie zostały już rozdane. Że mniej więcej wiadomo, co stanie się w październiku. Otóż PiS niemal na pewno wygra wybory parlamentarne. Raczej zdobędzie samodzielną większość, być może nawet 3/5 miejsc w Sejmie (wystarczające do odrzucenia prezydenckiego weta, co osłabi wagę przyszłorocznej rywalizacji o wielki pałac). Zaś opozycja może się co najwyżej pocieszać tym, iż obecna władza nie ma widoków na większość konstytucyjną.
Margines niepewności co do powyborczych rozstrzygnięć wydaje się zatem niewielki. A to nie sprzyja rozwinięciu skrzydeł w kampanii.
Co przykuwa uwagę?
Choć to oczywiście jedynie przeświadczenia, mniej lub bardziej werbalizowane wewnętrzne intuicje. O tyle istotne, że zdolne nabierać cech samospełniającej się przepowiedni. Podcinające skrzydła, hamujące aktywność, wzmacniające partyjne egoizmy. Koniec końców brak wiary udziela się również wyborcom. Jeśli nie ma o co walczyć, gdyż na półtora miesiąca przed wyborami wszystko już wiadomo, to po co w ogóle iść głosować? Tym samym pesymistyczne scenariusze opozycji zaczynają się zawczasu materializować.
Być może dlatego liderzy opozycyjnych stronnictw tyle uwagi zaczęli ostatnio przykładać do wyborów senackich.