Trudno o bardziej wymowny obrazek niż ten ze sztabu wyborczego Lewicy tuż po ogłoszeniu wstępnych wyników. Liderzy – Włodzimierz Czarzasty, Adrian Zandberg i Robert Biedroń – stoją na scenie, milczą. Przed nimi działacze machają flagami: polską, europejską i tą z logo Lewicy. Do wszystkich z telebimu przemawia Jarosław Kaczyński. Stupor ustępuje dopiero po chwili.
Oczywiście winne sytuacji są po części stacje telewizyjne, które – co naturalne – najpierw odwiedzają zwycięzców. Gdyby jednak liderzy Lewicy wierzyli we własną propagandę sukcesu, to zwycięzcami ogłosiliby siebie, poprosili o wyłączenie telewizyjnej relacji, a do dziennikarzy udaliby się dopiero po zejściu ze sceny. Tak się nie stało. I choć 12 proc. dowodzi, że wyborcza arytmetyka czasem działa i elektoraty niektórych partii mogą się sumować, to nikogo ten wynik nie zadowala.
Czytaj także: PiS wygrywa wybory. Bierze większość?
Lewica musi sobie odpowiedzieć na pytanie: co dalej?
Nie udało się osiągnąć celu nadrzędnego dla wszystkich partii opozycyjnych, a więc odsunąć PiS od władzy. Jeśli wyniki się potwierdzą, to kolejne cztery lata będą kontynuacją samodzielnych rządów Kaczyńskiego. Lewica musi sobie odpowiedzieć, co dalej. W kuluarowych rozmowach działacze Wiosny, Razem i SLD są zgodni: współpraca zdała egzamin. Jak będzie wyglądać dalej, to zależy od podziału mandatów.
W sztabie uderza niska średnia wieku, co może wiązać się z tym, że za kampanię odpowiadał Biedroń, działający jak magnes na młodszych wyborców.