Najpierw więc o Senacie. Utworzenie „senackiego paktu” partii opozycyjnych było ostatnią pozostałością wielkiej Koalicji Europejskiej, dowodem rozsądku niedawnych sojuszników, którzy słusznie doszli do wniosku, że w jednomandatowych okręgach wyborczych do Senatu podzieleni nie mają czego szukać. Nadzieje na „odbicie Senatu”, choć werbalnie podtrzymywane, nie były jednak wielkie: właściwie żaden wiarygodny sondaż nie dawał opozycji większości. Najczęściej obstawiano wygraną PiS 57:43. I nagle, dopiero w dzień po wyborach, okazało się, że jest – najmniejsza z możliwych – wygrana kandydatów opozycji 51:49. Symbolicznie i politycznie wygrana w Senacie jest dużym sukcesem opozycji i poważnym prestiżowym ciosem dla zwycięzców. Niby izba ta nie ma wielkich kompetencji, ale (o czym pisaliśmy w tekście Ewy Siedleckiej: A gdyby opozycji udało się zdominować Senat?/POLITYKA 28) może kontrolować i opóźniać proces legislacyjny, wnosić poprawki i własne projekty, ma wpływ na wybór ważnych urzędników (w tym RPO), jednak przede wszystkim daje opozycji publiczną trybunę i realny udział we władzy ustawodawczej. Oczywiście należy się spodziewać, że PiS podejmie wkrótce próby skorumpowania czy zaszantażowania któregoś z senatorów opozycyjnych, aby odzyskać utraconą większość, ale tym razem (sądząc ze skrupulatnego doboru kandydatów) „operacja Kałuża” może się nie powieść.
Także jeśli chodzi o Sejm, mimo jednoznacznego zwycięstwa, partia Kaczyńskiego wyraźnie liczyła na przekroczenie magicznej granicy 50 proc., co przyznał na gorąco wicepremier Jacek Sasin. Także prezes Kaczyński zauważył, że wielu Polaków pozostaje poza wpływami jego partii, że trzeba ich jeszcze przekonać (niepokojące jest pytanie, co prezes miał na myśli, czyli o metody tej perswazji) oraz zastanowić się nad tym, „co się nie udało”.