Marian Banaś, którego biznesowe związki z krakowskimi sutenerami i ukrywanie dochodów ujawnił „Superwizjer” TVN, wrócił do pracy w NIK. Wrócił, kiedy CBA ogłosiło zakończenie kontroli jego oświadczeń majątkowych i zasugerowało, że są tam nieprawidłowości. Najwyraźniej nie dogadał się z prezesem PiS, że ustąpi w zamian za niedrążenie tematu jego zeznań majątkowych. Gdyby ustąpił – PiS miałby czas obsadzić nowego szefa NIK, zanim utraci kontrolę nad Senatem, bo ten – według konstytucji – musi wyrazić zgodę na kandydaturę na szefa NIK. Banaś prawdopodobnie nie dał wiary swoim partyjnym kolegom, że jak ustąpi, to go nie ruszą. Sądzi zapewne, że może szantażować ludzi władzy kontrolami, jeśli ci myśleliby o oskarżeniu go o nieprawdziwe zeznania majątkowe i zaniżanie zarobków z najmu.
I rzeczywiście, może szantażować. Ale – dla bezpieczeństwa – PiS może się go pozbyć z NIK. Bo nieusuwalność gwarantuje jej szefowi nie konstytucja, ale ustawa. A tę PiS może zmienić, np. dopisując, że Sejm może odwołać szefa NIK, jeśli utraci on jego zaufanie. Nie byłoby to zgodne z duchem konstytucji, według której NIK jako organ kontrolny powinna być politycznie zależna. Ale jak trzeba będzie, to Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej podżyruje i tę zmianę. Tak jak podżyrował odwołanie sędziów z Krajowej Rady Sądownictwa i wybór nowych przez posłów.
Nowego szefa NIK partia Kaczyńskiego powołać nie zdoła, jeśli nie dogada się z opozycją w Senacie. Ale znowu: może zmienić ustawę i dopisać tam np. funkcję p.o. szefa NIK z odpowiednimi kompetencjami. I dać prawo np. marszałkowi Sejmu wskazywania zastępców szefa NIK (dziś wskazuje ich prezes).
Widać więc, że PiS może poradzić sobie z tą sytuacją. Ale jak mogło do niej dojść? Najprostsze wyjaśnienie: wybrali człowieka, na którego mieli haki, więc mogli liczyć na jego posłuszeństwo.