Nasila się krytyka polskich hierarchów; słychać głosy, że zamiast być ewangelicznymi autorytetami, są dziś największym obciążeniem dla Kościoła. O to, jak wygląda prawda, spytałem grupkę purpuratów przypadkowo spotkanych na warszawskiej ulicy.
– Nie ukrywam, jesteśmy sfrustrowani. Wykonujemy posługę trudną i wyczerpującą, tymczasem wierni myślą, że bycie biskupem to sama przyjemność: eleganckie stroje, drogie wina, atrakcyjna gosposia i wycieczki do Rzymu – żali się hierarcha z Małopolski.
– Nie mówię, że biskupstwo się w ogóle nie kalkuluje, ale to już nie to, co kiedyś – przyznaje biskup w ciemnych okularach – Mimo że jesteśmy następcami apostołów, staliśmy się obiektami medialnej nagonki, straszy się nas prokuratorem. Jak chcę się napić z innymi biskupami, muszę się pilnować, bo gdy potem siadam za kółko, zaraz zjawia się policja albo jakiś TVN. Dawniej coś takiego było nie do pomyślenia.
– Mnie się czepiają, że kupczę kościelnymi stanowiskami za korzyści majątkowe – narzeka biskup pomocniczy z diecezji w centralnej Polsce. – A przecież wzięcie od księdza 40 tys. za atrakcyjnie położone probostwo, to żadna wielka korzyść. To normalna dola biskupa i uważam, że grzechem byłoby wziąć mniej.
– Mnie oskarża się o to, że krzyczę i rzucam k…mi na księży i proboszczów. Bzdura, po prostu staram się być dla nich jak Bóg Ojciec, więc czasem jednemu z drugim spaślakowi mówię, że jak jeszcze mi przytyje, to go wyp… z diecezji. Praca u mnie to nie są wczasy, trzeba zap…ć. Inny znowu skarży się mediom, że go poniżam. A jak mam nie poniżać, skoro mnie po chamsku przewala na kasę i za udzielenie sakramentu bierzmowania daje 1000 zł, chociaż dobrze wie, ile takie rzeczy kosztują.