Patrioty, himarsy, F-35, wojska amerykańskie w Polsce, nowa dywizja, rozbudowa WOT, zaniedbania poprzedników... Już to słyszeliśmy? Nic nie szkodzi. Usłyszymy jeszcze wiele razy. Kontynuacja rządów Mariusza Błaszczaka w MON oznacza dalszy ciąg tej samej, sprawdzonej narracji i powtórkę znanych schematów autopromocji.
Czytaj też: MON w natarciu, czyli szybki plan Błaszczaka
Ministerstwo to ja
Celebrowanie, przekazywanie, podpisywanie, wygłaszanie, a przede wszystkim opowiadanie o własnych zasługach najwyraźniej bardzo odpowiada wyborcom PiS. Mariusz Błaszczak dostał w podwarszawskim okręgu ponad 135 tys. głosów (ponad jedną piątą wszystkich) i pod względem osobistego poparcia był drugi w kraju po Jarosławie Kaczyńskim. Nieznacznie wyprzedził nawet kandydującego ze Śląska premiera Mateusza Morawieckiego, któremu tak bardzo starał się pomóc wielką defiladą po raz pierwszy zorganizowaną w Katowicach.
Niemało z tych głosów Błaszczak zawdzięcza swojej „strategii komunikacyjnej”, która w ostatnich miesiącach przed wyborami była teatrem jednego aktora. Kiedyś nawet wymknęło mu się sformułowanie „mój rząd”, ale najczęściej mówił po prostu w pierwszej osobie. Podpisałem, stworzyłem, zamówiłem, rozmawiałem, zakupiłem, spotkałem się, zapewniłem, przekazałem, zbudowałem...
Można było odnieść wrażenie, że olbrzymi resort z ponad 150 tys. podległych żołnierzy i pracowników cywilnych wojska to w sumie jedna osoba, że cały MON – to on. Powtarza to też w pierwszych wywiadach w roli nowego-starego ministra. Powyborczy antrakt, w czasie którego Błaszczak na chwilę zniknął za kulisami, był krótki.