MON zapowiada, że za kilka tygodni – we wrześniu – zatwierdzi plan modernizacji technicznej sił zbrojnych na lata 2021–35. Będzie to drugi taki dokument, jaki wyjdzie z resortu Mariusza Błaszczaka, i pierwszy pokrywający perspektywę planistyczną wydłużoną zgodnie z rekomendacjami NATO do 15 lat. Nie można tej zapowiedzi zbagatelizować i potraktować jako kolejny zgłaszany przez rządzących plan na przyszłość. Gdy plan powstanie i zostanie wdrożony, czemu sprzyjać będzie prawdopodobne utrzymanie się PiS przy władzy, nowy PMT wraz z poprzedzającymi i uzupełniającymi go dokumentami strategicznymi ukształtuje siły zbrojne, zbrojeniówkę, a w efekcie i polską politykę obronną na wiele dekad, nawet po 2035 r. Dlatego dobrze byłoby się teraz nieco wstrzymać.
Czytaj też: Niemcy wbijają szpicę
Samolot i czołg
Stan armii za rządów PiS stracił już zainteresowanie mediów i opinii publicznej. Hasłem zakupu F-35 Mariusz Błaszczak z powodzeniem zakrył obszary niedoinwestowania i zacofania, a na niewygodne pytania nie musi nawet odpowiadać. Wielka defilada, druga w tym roku, pozwoli pokazać narodowi wojsko takie, jak chciałoby wyglądać – choć nie całkiem takie, jakie jest. Ale inne hasło – o przełomowej modernizacji starych czołgów siłami krajowego przemysłu – też skutecznie promuje rządową narrację o wzmacnianiu i unowocześnianiu wojska.
Samolot i czołg to symbole zrozumiałe dla każdego, a w każdym razie oczywiste dla większości, która decyduje o efektywności politycznej PiS. Tymczasem sprawy kluczowe dla nowoczesności wojska i systemowej zdolności odstraszania sił zbrojnych RP w NATO są skomplikowane i nie tak oczywiste. System zarządzania polem walki nie przeleci nad głowami tłumu, satelity rozpoznawczego nie da się pokazać na defiladzie. Dzisiaj od samolotów, czołgów, dział i wyrzutni bardziej liczy się to, czego nie widać, a co je spina i pozwala ich mądrze użyć. Warto o tym pomyśleć, oglądając defiladę.
Czytaj też: Poradziecki sprzęt Polaków w NATO. A jeśli dojdzie do starcia?
Brak sieci systemów
Tymczasem samoloty i czołgi dominują nad rozwiązaniami sieciowymi, zupełnie jakbyśmy szykowali się na walne bitwy powietrzne i pancerne. Zakup systemu obrony powietrznej średniego zasięgu zatrzymano po podpisaniu umowy na zaledwie 16 wyrzutni z czterema radarami. Więcej mówi się ostatnio o planach zakupu nadmuchiwanych imitacji Patriotów (też potrzebnych!) niż o kontynuacji programu Wisła w drugiej fazie i dokupieniu prawdziwych wyrzutni. O wsparciu Wisły systemem krótkiego zasięgu Narew z kilkudziesięcioma stacjami radiolokacyjnymi mówi się od sześciu lat, prowadząc nieustanne analizy, ale bez decyzji. Najpotężniejszą broń dla wojsk lądowych – wyrzutnie rakiet ziemia–ziemia Homar o zasięgu od 70 do 300 km – ograniczono z planowanych trzech dywizjonów do jednego, czyli 20 wyrzutni (w tym dwóch szkolnych). Tylko nieoficjalnie, od amerykańskiego dostawcy, słychać o jakiejś drugiej fazie ze zmienionymi wymaganiami.
O powietrznych środkach dalekiego rozpoznania w postaci bezzałogowców i samolotów naszpikowanych sensorami w ostatnich latach w ogóle zapomniano. A produkcję dronów niższej klasy taktycznej powierzono niemającej w tym żadnego doświadczenia firmie z grupy PGZ. Wreszcie nie ruszył z miejsca projekt sieci dowodzenia, rozpoznania i wymiany danych dla wojsk lądowych, znany jako BMS. Wojsko inwestuje za to bardzo dużo w tańszą broń do walki na stosunkowo bliskim dystansie: czołgi (do 2 km), działa (do 40 km), moździerze (do 12 km), nowe karabinki (600 m) i karabiny wyborowe (1,5 km). Ten sprzęt też trzeba unowocześniać, zwiększać jego zasięg i skuteczność ognia, ale nie zastąpi on zdolności do uderzania z większych odległości, którą musi wesprzeć zdolność rozpoznania, podejmowania decyzji i oceny skutków jej wykonania.
Czytaj też: Czy tureckie F-35 trafią do Polski?
Wyspy nowoczesności
Pierwsze elementy takiego systemu są lub mają być zamówione. Zakupiony wraz z patriotami system dowodzenia IBCS może łączyć wyrzutnie rakiet defensywnych – obronę powietrzną i antyrakietową różnych szczebli – z pociskami ofensywnymi dalekiego zasięgu, czyli wyrzutniami HIMARS. Trajektoria wykrytej przez radar rakiety balistycznej odkryje miejsce jej odpalenia, dając możliwość odpowiedzi. Testy prowadzone w USA wykazały, że na użytek obu systemów – defensywnego i ofensywnego – może pracować trudno wykrywalna latająca platforma rozpoznawczo-uderzeniowa, czyli samolot F-35. Aby zachować swoją przewagę, sam powinien strzelać jak najpóźniej, za to jak najszerzej ma się dzielić informacjami, na przykład z uzbrojonymi w pociski manewrujące JASSM F-16 albo z ustawioną na wybrzeżu baterią pocisków NSM.
Jednak skrzydlate pociski manewrujące, mylnie zwane rakietami, wcale nie są szybkie, latają wolniej od samolotów myśliwskich. Dlatego by dopaść przeciwnika zanim ucieknie z pozycji ogniowej, niezbędne jest spięcie F-35 z bronią, która reaguje możliwie szybko – artylerią i rakietami ziemia–ziemia, których powinno być pod dostatkiem. Szybkość i zasięg są kluczowe, tak samo jak precyzja rozpoznania ruchów przeciwnika. Dla tych celów nawet 32 F-35 nie wystarczą, potrzebne są bezzałogowce, samoloty i satelity rozpoznawcze. Nikt nie wymyślił lepszego sposobu na kontrolowanie sytuacji na ziemi, jak patrzenie z góry. Takie spojrzenie powinno zawsze wyprzedzać jakiekolwiek ruchy na ziemi: czołgów, artylerii polowej, piechoty. Nawet Wojska Obrony Terytorialnej muszą mieć drony, by widzieć lepiej i dalej. Miały dostać „tysiące”, skończyło się na nieco ponad stu.
Czytaj też: MON chce modernizować stare czołgi. Jaki w tym sens?
Czy MON wykorzysta szansę?
Teoretycznie teraz pojawi się szansa, by ten system dokończyć lub przynajmniej rozwinąć. Nowy plan to może nie całkiem nowe pieniądze, ale na pewno większe. Jeśli rządowi (temu i kolejnym) powiedzie się podniesienie puli wydatków obronnych do 2,5 proc. PKB w roku 2030, to tylko w kolejnych pięciu latach na modernizację powinno być dostępne min. 100 mld zł. Według szacunków rządowych z chwili uchwalania owej drabinki nominalne podwojenie obecnego budżetu obronnego powinno nastąpić właśnie w 2030 r. Z około 80 mld zł przynajmniej jedna piąta – zgodnie z przepisami – musi iść na modernizację, ale Polska ten poziom przekracza. Jeśli zaś nie przeszkodzi jakaś katastrofa finansów publicznych, fundusz modernizacyjny w latach 2021–35 grubo przekroczy 200 mld. Już obecny program – do roku 2026 – według MON rozdysponowywał 185 mld, wliczając kwoty wydane od 2017 r. Moje szacunki na minimum 200 mld w nowym planie są więc bardzo ostrożne i mogą się okazać sporo zaniżone.
Poza pieniędzmi, „przybędzie” też czasu. To znaczy możliwe będzie rozłożenie zakupów i innych inwestycji na dłuższy okres. 10-letnia perspektywa jest w praktyce krótka, nawet gdy chodzi o wybór, pozyskanie i dostarczenie systemów kupowanych „z półki”, nie mówiąc o takich, gdzie trzeba zainwestować w prace badawczo-rozwojowe (wynaleźć coś) czy przygotować produkcję w przemyśle. Polska armia wielu rzeczy potrzebuje na cito, ale MON ma ograniczone możliwości organizowania zamówień. Przemysł, jaki jest – wiadomo, a wojsko nie jest w stanie przyjąć wszystkiego na raz. Warto więc planować w dłuższej perspektywie.
Czytaj też: Wojsko buduje najsilniejszą dywizję
Kontynuacja i futurystyka
Co w takim razie powinno być w nowym planie? Do pewnego stopnia musi to być kontynuacja. Nie poprzedniego dokumentu, co nie zrealizowanych potrzeb wojska. Nadal trzeba systemów obrony powietrznej, samolotów, rozpoznania, nowych pojazdów pancernych, pocisków przeciwpancernych różnych rodzajów i na różnych platformach, w tym na śmigłowcach uderzeniowych. Marynarce wojennej potrzebne są nowe jednostki bojowe, szczególnie okręty podwodne i wielozadaniowe fregaty. Żołnierzom i formacjom wojsk lądowych cyfrowa łączność, wyposażenie naszpikowane nową technologią i wielowarstwowe systemy dowodzenia. Na każdym poziomie i w każdym rodzaju wojsk broń rakietowa powinna być priorytetem.
Warto jednak przełamać inercję instytucji, a po troszę też lenistwo ludzi, i nie przepisywać po prostu do kolejnego planu pozycji niezrealizowanych do tej pory. Nowe wydłużone planowanie sięgać ma czwartej dekady XXI w.! Zatem uwzględnianie w planie pozycji wprowadzonych na listę życzeń w latach dwutysięcznych jest bez sensu, o ile nie uwzględni postępu technologicznego i nowego podejścia do użycia sił zbrojnych.
Wojsko powinno się zastanowić, czego potrzebuje na podstawie analiz nowych i przyszłych zagrożeń, w perspektywie technicznej do tej pory nieuwzględnianej, z nadchodzącą rewolucją wynikającą z obróbki wielkich zasobów danych i z powszechnym użyciem tak zwanej sztucznej inteligencji. Na szeroką skalę winno wprowadzić automatyzację, robotyzację i autonomizację systemów rozpoznania i rażenia, oczywiście z człowiekiem w nadrzędnej roli tam, gdzie jego decyzja jest niezbędna. Nie powinno się też wzbraniać przed zamiarem pozyskania broni laserowej, dział magnetycznych i pocisków hipersonicznych, w końcu liczy się szybkość i zasięg. To wszystko dzieje się już na świecie i Polska – jako znaczący kraj NATO – nie może zostać w tyle (na tle tych nowinek zmodyfikowane T-72 w linii będą wyglądać niepoważnie).
Czytaj też: Polski szpieg trafił do łagru
Inwestycje w świadomość
Ale nie chodzi wyłącznie o dokończenie inwestycji zawieszonych, powrót tych zapomnianych czy wyznaczenie celów na przyszłość. Nowy plan modernizacji powinien stawiać na budowę systemu od rozpoznania do rażenia celów, poprzez podejmowanie decyzji zarówno na szczeblu wojskowym, jak i politycznym. Powinien skupiać się na rozwiązaniach całościowych – i tak je opisywać – zamiast koncentrować się na tych czy innych komponentach wykonawczych. Powinien dawać dowódcom i decydentom szczebla politycznego (zgodnie z przepisami konstytucji i zasadą cywilnej kontroli nad siłami zbrojnymi) możliwie szeroką paletę opcji, bez przerysowywania wartości którejkolwiek z nich. Użycie broni dalekiego zasięgu – w naszych warunkach 300 km z lądu (pocisk ATACMS z wyrzutni HIMARS) i nawet 1000 km z powietrza (pocisk JASSM-ER z F-16) – może być kwestią natury strategicznej, nawet jeśli nie dysponuje się bronią jądrową. Podobnie rzecz się ma z użyciem ofensywnego oprogramowania do walki w cyberprzestrzeni.
Zbrojenia wymuszają odpowiedzialność, odpowiedzialność wymusza świadomość, świadomość bazuje na wiedzy i doświadczeniu. Z tego punktu widzenia w perspektywie 15 lat bardziej od nowego czołgu potrzebny będzie mądry generał jako naczelny dowódca, zdeterminowany, ale realistycznie patrzący minister obrony, i świadom możliwości wojska polityk na stanowisku prezydenta. A to trudno „zaplanować”. To wymaga odnowy publicznej debaty o obronności i bezpieczeństwie, nie tylko militarnym, edukacji na ten temat na wszystkich szczeblach, powagi uczestników tej rozmowy, której trudno oczekiwać bez porozumienia politycznego. Bez tego skończymy w sytuacji, gdy następcy PiS u władzy – a przecież w perspektywie 15 lat jacyś będą – kolejną rewizją planu zniweczą jego sens.
Rozpoczęcie 15-letniego cyklu byłoby więc świetną okazją, by przełamać uprzedzenia i wznowić prace Rady Bezpieczeństwa Narodowego, poświęcone właśnie modernizacji. A najlepiej – podpisać międzypartyjne porozumienie, choć w przedwyborczej atmosferze się to zapewne nie uda. Z tego powodu byłoby pożądane, żeby nowego planu nie zatwierdzał na odchodne Mariusz Błaszczak, ale by to zrobić po wyborach, przy nowym Sejmie, z nowym ministrem obrony, nawet jeśli będzie nim ta sama osoba.
Czytaj też: PiSancjum. Dygnitarze „dobrej zmiany” są butni i zachłanni
Plan na szybko
Takiego podejścia niestety trudno oczekiwać. PiS przyzwyczaił nas raczej do braku konsultacji i działania bez żadnego trybu, a Mariusz Błaszczak do tego, że nie dzieli się informacjami i sam chce uchodzić za autora istotnych decyzji. Wiceminister od modernizacji Marek Łapiński nigdy się o niej publicznie nie wypowiedział ani nawet nie wziął udziału w posiedzeniu sejmowej komisji obrony (temat PMT 2021–35 nie zainteresował też posłów na tyle, by poprosili MON o sprawozdanie). Można odnieść wrażenie, że dokument ten powstaje w resorcie w tajemnicy przed zainteresowanymi podmiotami z krajowego i zagranicznego przemysłu, środowiskiem ekspertów nawet z rządowych ośrodków, placówkami badawczo-rozwojowymi, również instytucjami wojskowymi odpowiedzialnymi za rozwój i programowanie nowych zdolności. To nie wróży niczego dobrego.
Innym powodem do obaw są terminy. Minister Błaszczak zapowiada zatwierdzenie nowego PMT na wrzesień, a więc siedem miesięcy (!) po ogłoszeniu 28 lutego planu do 2026 r. Na trzy tygodnie przed wrześniem brak jednak dokumentów, z których PMT wynika – jak uchwała Rady Ministrów „Szczegółowe kierunki przebudowy i modernizacji technicznej SZ RP na lata 2021–35” oraz zarządzenia ministra obrony „Program Rozwoju Sił Zbrojnych” na ten okres. W normalnym trybie nowy PMT na kolejne 15 lat we wrześniu nie ma się więc prawa udać, zwłaszcza jeśli dokument ma być solidny, wartościowy, spójny i przekonsultowany. Jedyne, co jest możliwe, to przepisanie starych pomysłów w nowe tabele lub – co byłoby jeszcze gorsze – rzucenie kilkunastu pomysłów nowych bez uwzględnienia tego, co działo się do tej pory. Byłoby to ze szkodą dla wojska, publicznych pieniędzy i wiary, że wieloletnie plany mają jakiekolwiek znaczenie.