Niewygodny lider? Niemcy są już drugie w NATO po USA. Teraz widać, jakie to ważne dla nas
Przyszłoroczny budżet obronny Niemiec ma przekroczyć 100 mld euro i będzie znowu najwyższym w Europie. Berlin już dwa lata temu wyprzedził tradycyjnie wiodącą w rankingach Wielką Brytanię i będącą kontynentalnym liderem Francję, choć nadal nie dobijał lub nie wykraczał znacznie ponad ustalone 14 lat temu 2 proc. PKB.
Teraz Niemcy zrobiły krok naprzód i po latach dyskutowania, jak spełniać zapowiedzi kanclerza Olafa Scholza o Zeitenwende (epokowym zwrocie), pod rządami Friedricha Merza zwolniły hamulec budżetowy z kwestii obronnych. I wyraźnie przyspieszyły. Może nie całkiem w polskim tempie, bo w 2026 r. zamierzają na obronę wydać niecałe 2,4 proc. PKB, a do 2029 r. spełnić nowy sojuszniczy wymóg wydawania 3,5 proc. PKB na „twarde” militarne cele wojskowe. Ale przy wielkości PKB Niemiec, trzeciej gospodarki na świecie i największej w Europie, przekłada się to na realne pieniądze nieosiągalne dla reszty europejskich krajów – w tym oczywiście Polski.
To dlatego przy wciąż relatywnie niewysokim odsetku PKB na obronę Niemcy wysforowały się na czoło państw NATO i wyprzedziły wcześniejszych liderów o dziesiątki miliardów euro. Dostarcza to kolejnego dowodu na relatywność statystyk i wieloznaczność wskaźników, które wiele krajów – w tym Polska – przyjmowały w ostatnich latach za kluczowy wyznacznik swojej pozycji w Sojuszu, a także dowód wojskowej siły. Napomnienia, że statystyka nie przekłada się na siłę, a wskaźniki nie walczą, pozostawały na marginesie debaty politycznej i medialnej, gdy „krzywa rosła”, a „wojsku żyło się coraz dostatniej”.
Czytaj także: Strategia Ameryki Trumpa. To nie był dobry tydzień dla Europy, a teraz jeszcze to
Wskaźniki nie walczą
Mogliśmy mieć wrażenie, że Polska naprawdę wydaje na obronę narodową i sojuszniczą najwięcej w Europie i w NATO, jak mówiono. Statystyka, jaka przychodzi dziś z Niemiec i z innych, czasem dużo mniejszych krajów, może być dla części polskich obserwatorów bolesnym ciosem w poczucie narodowej pewności i dumy.
Polska bowiem straciła status lidera wydatków obronnych w Europie. Ta pozycja, promowana przez niejeden rząd, odnosiła się wyłącznie do odsetka PKB, który to wskaźnik Polska dynamicznie podnosiła. Kolejne rządy i prezydenci mówili więc o czterech i więcej procentach generowanego co roku narodowego „bogactwa”, a ostatnio mówią o pięciu, choć specyficzna konstrukcja tych wydatków (z częścią budżetową – pewną, i pozabudżetową – niepewną) sprawia, iż rzeczywiste wydatki są niższe od deklarowanych o kilka dziesiątych punktu procentowego.
Istotne, że wraz ze wzrostem polskiego PKB i jego odsetka przeznaczanego na obronność Polska wspinała się stopniowo po drabinie nominalnych wydatków i w kilku ostatnich latach wyprzedziła tradycyjnych natowskich średniaków jak Włochy czy Kanada. Ale gdyby zapisane w budżecie i towarzyszącym mu pozabudżetowym funduszu 201 mld zł na 2026 r. w dniu pisania tego tekstu przeliczać na amerykańskie dolary, wyszłoby ich 55,8 mld. A wobec euro przelicznik daje 47,6 miliarda, czyli mniej niż połowę wydatków niemieckich.
Przy założeniu utrzymania kursu złotego wobec euro i pełnym wykonaniu planu wydatków następny rok zaliczymy na czwartym miejscu w NATO – zarówno pod względem kwotowym, jak i odsetkowym. Nieźle, ale – jak to w sporcie mówią – tuż za podium, a zatem na miejscu najgorszym z punktu widzenia ambicji. Mierząc pod względem kwotowym, nie mamy w swojej lidze konkurencji, bo wydajemy naprawdę dużo i znacznie odskoczyliśmy europejskim krajom średniej wielkości. W kontekście procentów PKB wyprzedziły nas państwa bałtyckie. Budżet obronny Litwy będzie w 2026 r. rekordowy, na poziomie 5,4 proc. PKB, i wyniesie 4,8 mld euro. Estonia ma dojść do 5 proc. PKB i planuje wydać 2,6 mld euro. Łotwa zamierza przeznaczyć na obronę 4,9 proc. PKB, z kwotą 2,2 mld euro. Doskonale widać, jak mylące bywa odwoływanie się do tego „poziomu PKB”.
Dla ekonomicznych potęg Europy, takich jak Niemcy, każda część procenta PKB oznacza grube miliardy, równe nieraz całym budżetom Bałtów. Dlatego właśnie Niemcy tak odskoczyły w planach na 2026 r. – i będą odskakiwać jeszcze bardziej. I dlatego tak ważne jest, by silne ekonomicznie kraje za nimi nadążały i tworzyły europejską „masę krytyczną” wydatków i zdolności.
Niemiecka gospodarka po rekomendacji rządu federalnego i zgodzie Bundestagu przeznaczy na obronę w 2026 r. rekordowe w Europie 108 mld euro. To kwota cytowana przez ministerstwo obrony, bo gdy się wczytać w dokument parlamentu, mowa jest nawet o 128 mld. Ale pozostawszy przy minimum, to i tak o ponad 30 mld euro więcej niż wyda druga w rankingu Wielka Brytania i niemal dwa razy więcej niż zamierza przeznaczyć na obronę Francja, postrzegana jako obronny lider kontynentu. Oba atomowe mocarstwa europejskiego NATO przeżywają trudny budżetowy moment, akurat gdy Niemcy poluzowały ograniczenia konstytucyjne i zmierzają do wypełnienia „zobowiązania haskiego”, czyli uzgodnionego na ostatnim szczycie przynajmniej 3,5 proc. PKB na obronę.
Jeśli wierzyć zapowiedziom, zamierzają ten poziom osiągnąć za cztery lata, na długo przed przewidzianym w Hadze terminem roku 2035.
Niemcy w 2029 r. planują wydać na potrzeby Bundeswehry ponad 150 mld euro, więcej niż Unia Europejska przeznaczyła dla 19 zainteresowanych krajów w ramach nadzwyczajnego programu SAFE – pożyczek spłacanych przez kolejne 40 lat. Niemcy w SAFE nie uczestniczą, bo mają korzystniejsze warunki zaciągania długu. Prawdopodobnie uruchomią je po 2027 r., gdy wygaśnie specjalny fundusz kanclerza Scholza w wysokości 100 mld euro, z którego do tej pory dosypywano do wydatków Bundeswehry. Kanclerz Merz zadeklarował – w pewnej konkurencji z Warszawą – przekształcenie niemieckiej armii w najsilniejszą w Europie. To tak jak w czasie zimnej wojny: siły zbrojne PRL były wówczas po ZSRR najsilniejszą armią Układu Warszawskiego, a Bundeswehra druga w NATO po amerykańskiej.
Dziś Niemcy wracają na pozycję drugiego po Stanach Zjednoczonych „inwestora obronnego”. O ile jednak zbliżających się do biliona dolarów wydatków USA nie wolno traktować jako przeznaczonych w całości dla transatlantyckiego Sojuszu, o tyle w ten sposób można bardziej spojrzeć na wydatki Niemiec. NATO jest jednym z kilku formalnych aliansów USA i kto wie, czy dziś jeszcze najważniejszym w świetle nowej strategii. Niezmiennie jednak siły wojskowe Ameryki muszą być zdolne do działania na całym globie, utrzymywać kosztowny komponent nuklearny, finansować rozwój nowych broni, o których inni gracze nie myślą.
Europa i Niemcy takich ambicji i potrzeb nie mają, w związku z czym ich koszty obrony mogą być niższe – choć i tak potrzebują wieloletniego dofinansowania. Bo wskaźniki nie walczą ani nie odstraszają, do tego potrzebni są wyszkoleni żołnierze mający do dyspozycji broń dającą przewagę na polu walki.
Czytaj też: Palec na spuście. Strzelać czy nie? Ochrona przestrzeni powietrznej NATO jest jak partia szachów
Co kupują Niemcy
W co więc inwestuje europejski lider zza Odry? Można powiedzieć, że tak jak Polska – we wszystko, choć z reguły na większą skalę. Spodziewane w tym tygodniu pakietowe głosowanie w komisji budżetowej Bundestagu uwolni na potrzeby zbrojeniowe w najbliższych latach rekordowe 52 mld euro, a zatem równowartość grubo ponad 200 mld zł. Według Reutersa lista zakupów obejmuje 29 kluczowych pozycji, a największą ma być umundurowanie i wyposażenie osobiste dla żołnierzy rosnącej Bundeswehry. Tak jak u nas „szpej” okazuje się bolesnym problemem, mniej atrakcyjnym dla polityków niż myśliwce, okręty i czołgi, ale ważniejszym dla żołnierzy.
Szczególnie, że w 2035 r., a więc na koniec obecnego okresu planowania, ma ich być pod bronią 450 tys., co oznacza ponaddwukrotne powiększenie liczebne niemieckiej armii (co znowu brzmi znajomo). A gdy spojrzeć w inwestycje sprzętowe, widać już większe różnice między Warszawą a Berlinem, który widzi mniejszą rolę czołgów, choć podobnie jak Polska docenia artylerię rakietową i obronę powietrzną. Więcej przeznacza na okręty wojenne i dalekosiężne środki rozpoznania, również morskiego.
Niemcy, co nie może dziwić, mają pewne globalne ambicje i widzą się nie tylko jako potęgę lądową. Wrażenie robi szczególnie pakiet morski obejmujący nowej generacji okręty nawodne, podwodne i morskie samoloty patrolowe. Niemcy inwestują we flotę oceaniczną z przynajmniej ośmioma jednostkami o wyporności ponad 10 tys. ton, a więc klasyfikowanymi jako niszczyciele. Na Bałtyk i morza przybrzeżne będzie w sumie dziesięć budowanych od dwóch dekad korwet (sześć jest w służbie).
Pod wodą operować mają nowe U-Booty U212CD, budowane wspólnie z Norwegią, których Niemcy zamówiły sześć, ale mogą mieć aż dziewięć. W powietrzu będzie działać osiem maszyn P-8A Poseidon, standardowych w NATO samolotów rozpoznania i tropienia okrętów podwodnych. Pierwszy już lata z czarnym krzyżem na kadłubie.
Luftwaffe, podobnie jak polskie Siły Powietrzne, ma w najbliższych latach otrzymać 35 amerykańskich F-35, wzmacniając europejską flotę tych „koalicyjnych” maszyn piątej generacji. Ale Niemcy myślą o dokupieniu kolejnych 15, by mieć większy „zapas” maszyn przeznaczonych do szczególnej roli odstraszania nuklearnego w ramach mechanizmu nuclear sharing. Do tego inwestują we wspólny projekt kilku państw, czyli dalsze udoskonalanie Eurofightera jako myśliwca przewagi powietrznej, oraz – napotykający trudności – lotniczy alians z Francją i Hiszpanią, znany jako FCAS.
Przy zakupie F-35 Niemcom udało się wymóc na Amerykanach, w odróżnieniu od Polski, porozumienie przemysłowe włączające ich potentata, firmę Rheinmetall, w budowę kadłubów. Zresztą udało się to i w przypadku rakiet do systemów rażenia ziemia-ziemia, o co bezskutecznie od lat stara się Polska. To dobry przykład, jak różne są relacje zbrojeniowe Niemiec z USA. Berlin, który ma udział w wielu europejskich konsorcjach (jak Airbus czy MBDA), właśnie dlatego może występować jako partner, a nie petent amerykańskich gigantów. Nie szczędzi też euro na zakupy „z półki”, jak ciężkie śmigłowce Chinook od Boeinga, co da mu drugą po USA flotę tych maszyn w NATO.
Izraelski system Arrow-3
Część niemieckich zakupów zmaterializuje się w kolejnych latach, ale jeden z najważniejszych już działa. Chodzi o izraelski system obrony antybalistycznej Arrow-3, który dwa tygodnie temu pokazano w bazie pod Berlinem. Niemcy, nie bez kontrowersji, zdecydowały się na system z Izraela, choć pewnie mogły negocjować z Amerykanami umieszczenie ich pocisków SM-3. Ale wybór IAI to nie tylko inwestycja obronna, ale manifest ambicji uniezależnienia się od USA przy utrzymaniu podobnych zdolności.
Niemcy są na razie jedynymi posiadaczami systemu zwalczającego rakiety balistyczne Rosji w kosmosie. W Rumunii i Polsce istnieją co prawda sojusznicze bazy obrony antyrakietowej z pociskami SM-3, ale obsadzone są przez Amerykanów. Berlin wchodzi więc w ten system z większą dozą suwerenności. Na niższych piętrach obrony powietrznej i tak korzysta z amerykańskich Patriotów (do których będzie w stanie produkować pociski) oraz własnych systemów Iris-T, które po sprawdzeniu w Ukrainie są szlagierem eksportowym niemieckiego przemysłu. Jego symbolem są już więc nie tylko czołgi Leopard – oferowane i zamawiane w najnowszej wersji 2A8.
Oczywiście Berlin nie rezygnuje z tradycyjnych zdolności pancernych i zmechanizowanych. Najważniejszym obecnie projektem jest stworzenie od podstaw brygady pancernej stacjonującej na stałe na Litwie, która ma być wyposażona w całkowicie nowy sprzęt. W pełni gotowa będzie w 2027 r., ale jej elementy już tam są. Podlegać będzie sztabowi dywizji NATO w Elblągu, a wyżej sztabowi korpusu w Szczecinie.
To pokazuje, jak bardzo zdolności Niemiec są istotne w obronie przyległego do Polski obszaru wschodniej flanki, w tym tzw. przesmyku suwalskiego. Zresztą już służą ochronie i odstraszaniu. Niemieckie Patrioty przez większą część roku stacjonowały w Rzeszowie, a niemieckie Eurofightery niedawno zaczęły drugą rotację „powietrznej policji” patrolującej Bałtyk. I w razie czego mającej strzelać do rosyjskich dronów.
Gdy obrona Europy coraz bardziej przechodzi na barki krajów europejskich, najsilniejsze i najbogatsze z nich w naturalny sposób mają do odegrania największą rolę. Dlatego niemieckie inwestycje wojskowe, choć nieraz wywołują u nas grymas, drwinę czy obawę, są po części inwestycją w obronę Polski.