Do środowego popołudnia wydawało się, że forsując pomysł wewnątrzpartyjnej procedury wyłaniania kandydata na prezydenta, Grzegorz Schetyna zastawił pułapkę na samego siebie. Przewodniczącemu Platformy 25 stycznia kończy się kadencja i partię czekają wybory nowego przywódcy. Schetynie chodziło o to, żeby jak najdalej oddalić w czasie to głosowanie od wyborów parlamentarnych, bowiem kampania i osiągnięty wynik zostały w partii bardzo źle ocenione. Wielu polityków Platformy żądało rozliczeń.
Czytaj też: W PO najpierw kandydat na prezydenta, potem szef partii
Schetyna pod ścianą
Zwolennicy Schetyny planowali odsunięcie wyborów przewodniczącego partii nawet na lato przyszłego roku. Argumentowali, że trzeba się skupić na wyborze kandydata na prezydenta w rozbudowanych prawyborach, a potem jego kampanii, zaś z decyzją w sprawie przywództwa w Platformie należy poczekać. Przeciwnicy Schetyny chcieli z kolei szybkiego potwierdzenia kandydatury Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, która całkiem nieźle poradziła sobie w wyborach do Sejmu, co otworzyłoby drogę do wyborów przewodniczącego partii.
Stanęło na kompromisie: do 14 grudnia ograniczone, wewnętrzne prawybory prezydenckie, a od razu potem – wybory przewodniczącego. Wiadomo było, że w prawyborach prezydenckich wystartuje Kidawa-Błońska. Schetyna liczył na to, że ambitni Bartosz Arłukowicz czy Radosław Sikorski staną z nią w szranki, ale obaj w końcu odmówili. W tej sytuacji Kidawa-Błońska byłaby jedyna kandydatką, co ośmieszyłoby całą procedurę. Schetyna musiałby ją odwołać i już nic nie mogłoby zatrzymać rozliczeń w partii.