Stan przejściowy
Stan przejściowy. Czy w polskiej polityce zapanowała cisza przed burzą?
Zdumiewające jest to, jak niemal niezmienne są od wielu już miesięcy sondaże. Odbyły się dwie wielkie kampanie wyborcze, na które politycy wydali kilkadziesiąt milionów złotych z partyjnych środków i miliardy z budżetu państwa. Zjeździli tysiące kilometrów, wymyślali „piątki”, „szóstki” i „hattriki”. Przewaliło się kilka grubych afer, z zachodzącą już na ten rok kwestią zarobków asystentek prezesa NBP, z dwiema wieżami Srebrnej, lotami marszałka Kuchcińskiego, farmą trolli w resorcie sprawiedliwości, sprawą Banasia i innymi, niewiele mniejszymi. Powstało nowe ugrupowanie Wiosna, z którym wiele środowisk wiązało ożywione nadzieje, a także zachodząca PiS z prawej strony Konfederacja. A w układzie sił zmienia się najwyżej drobne przesunięcia, trwa jakiś osobliwy stan przejściowy.
Kiedy na morzu długo panuje flauta, marynarze zaczynają się obawiać nadciągającego sztormu. Nie wiadomo, czy ta zasada stosuje się także do procesów społecznych, ale intuicja podpowiada, że ten zastój w polskiej polityce, trwający już bardzo długo, nie może się przeciągać w nieskończoność. Że w końcu coś pęknie, ruszy się, nastąpi przełom. Gdzie go szukać? Krąży kilka wariantów i hipotez.
Ewentualny rozpad obozu władzy. Wzmocniły się dwie frakcje rządzącej Zjednoczonej Prawicy, z czym opozycja wiązała pewne nadzieje. Jarosław Gowin, któremu przypatrywano się szczególnie uważnie, kilka razy jednak zapewnił, że nigdzie się poza rządzący układ nie wybiera. Dekompozycja formacji rządzącej mogłaby nastąpić tylko w trzech przypadkach: przegranej Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich, po dotkliwym załamaniu się sondaży ZP lub wycofaniu się Jarosława Kaczyńskiego z aktywnej polityki, a więc rozpoczęciu realnej walki o sukcesję. Jeśli żadna z tych okoliczności nie nastąpi, nie będzie powodu do rozpadu obozu władzy.