Konfetti chyba gotowe. Prawdopodobnie w piątek 31 stycznia w Dęblinie minister obrony Mariusz Błaszczak podpisze największy kontrakt zbrojeniowy w historii polskiej armii. Kupimy od Amerykanów 32 myśliwce wielozadaniowe F-35 za kwotę około 16 mld zł. Transakcja nie będzie zawierała tzw. offsetu, czyli zobowiązania sprzedawcy do inwestycji i transferu technologii, bo – jak twierdzą eksperci – znacząco zwiększyłby on i tak już wysokie koszty zakupu. Ale jest jeszcze jeden powód – czas.
Zakup F-35, jedynego dziś na świecie myśliwca piątej generacji, odegra pierwszoplanową rolę w kampanii prezydenckiej. Ma być dowodem na to, że prezydent Andrzej Duda dba o bezpieczeństwo Polski. Wszystko według logiki, że Europa nie kiwnie palcem, gdy zaatakuje nas Rosja. Jeden z polityków PiS zajmujący się obronnością powiedział nam, że F-35 to droga zabawka, która w dodatku działa tylko przy współpracy z Amerykanami. Ale te „16 mld zł to niewygórowana cena za sojusz z Trumpem”.
Pomińmy tu aspekty techniczne i cenowe tego zakupu, choć dziś nawet wcześniejsi zwolennicy programu twierdzą, że F-35 to techniczna niewiadoma i biznesowa katastrofa. Z polskiej perspektywy ważniejsze jest to, że Ameryka działa tu jak kartel. Ma taką pozycję na rynku broni konwencjonalnej, o jakiej Arabia Saudyjska mogłaby tylko pomarzyć na rynku ropy. I korzysta z niej, „skłaniając” sojuszników do zakupu supernowoczesnych, ale niekoniecznie im potrzebnych samolotów. Różnica między klasycznym kartelem polega na tym, że ten pierwszy korzysta z pozycji rynkowej, aby uzyskać premię finansową – sprzedać towar za wyższą cenę – Amerykanie natomiast skupiają się na premii politycznej.
Państwa wchodzące do takich programów jak F-35 zgadzają się na ograniczenie swojej suwerenności nie tylko w sensie technicznym – producent pozostawia sobie sposoby na unieruchomienie sprzedanych już produktów – ale też politycznym.