W dyskusji publicystów w TOK FM padła myśl, że Jarosław Gowin ma dzisiaj szansę odegrania wielkiej, historycznej roli, ba – może przejść do kategorii mężów stanu. Oczywiście to za sprawą buntu wobec Jarosława Kaczyńskiego, co może nawet dać jakieś rewolucyjne przesilenie polityczne w Polsce i w efekcie zakończyć epokę rządów tzw. dobrej zmiany. Były wicepremier zresztą robi miny do tego scenariusza, a i część opozycji, i niektórzy komentatorzy chętnie wdają się w tę grę.
Jerzy Baczyński: Trzeba by rozmawiać, ale prezes się nie zgodzi
Mąż stanu, czyli kto?
Mam porządkujące uwagi co do określenia „mąż stanu”. Jest ono jakoś intuicyjnie rozumiane jako chyba najwyższy wyraz uznania dla polityka, jest wyniesieniem jego osoby i zasług do najwyższych pułapów. Zawiera w sobie to wyjątkowe uznanie za uprawianie polityki w wymiarze powszechnym, narodowym i państwowym. Mąż stanu reprezentuje interes stanu, czyli wszystkich (nawet jeśli wielu obywateli tego nie rozumie lub się przeciwstawia), a nie czyjkolwiek interes partykularny, z reguły realizowany w konflikcie z innymi interesami.
W języku dyplomacji niejako z urzędu etykieta męża stanu jest przypisana do ministra spraw zagranicznych czy do głowy państwa, choćby prezydenta, dlatego że obie te funkcje ze swojej istoty wiążą się z prezentowaniem i realizowaniem polityki państwa, całości, stanu właśnie. Choć oczywiście nie oznacza to, że automatycznie idzie za tym wycena tej polityki. Można podać wiele przykładów, jak to taki czy inny minister i prezydent, uhonorowani dyplomatycznie i nomenklaturowo, faktycznie szkodzili swojemu krajowi i na żaden szacunek sobie nie zasłużyli.