Jarosław Kaczyński jest znany z tego, że w sytuacjach ekstremalnych wymyśla nowe rozwiązania. Przy czym z wielkim wysiłkiem walczy z problemami, które sam wcześniej tworzy. Ostra jazda na ścianę wymagała jednak gwałtownego hamowania.
O opcji, że wybory nie odbywają się 10 maja, po czym Państwowa Komisja Wyborcza stwierdza, że wybory się nie odbyły, a Sąd Najwyższy uznaje, że były one nieważne (z powodu nieodbycia), mówiono już wcześniej, ale było sporo prostszych metod na przerwanie „wyborów Sasina”. Kaczyński, zmuszony oporem Jarosława Gowina, wybrał sposób dość kuriozalny, trochę rozpaczliwy. Wydaje się, że nastąpił wzajemny szach – żadna ze stron nie chciała wykonać następnego ruchu.
W sumie to upokarzające dla polskiej demokracji, że o wyborach głowy państwa decyduje się na poufnych spotkaniach rządzących polityków, a opozycja nie ma nic do gadania. Takie decyzje powinny zapadać w Sejmie, w komisjach, w porozumieniu z różnymi siłami politycznymi, transparentnie. Wygląda to tak, jakby w sprawie wyborów, w których mają wziąć udział miliony ludzi, dogadało się w środowy wieczór dwóch panów o takim samym imieniu.
Ale czy rzeczywiście PKW i SN zachowają się tak, jak wymyślili to Gowin z Kaczyńskim? Czy politycy Zjednoczonej Prawicy już to wiedzą, uzgodnili to z sędziami, z szefem PKW? Czy to zbytnia arogancja? Mówi się o „przewidywanym stwierdzeniu o unieważnieniu wyborów”, ale przecież to jest prerogatywa niezależnych instytucji. Czy można stwierdzić nieważność nieodbytych wyborów? Tu jest mnóstwo niepewnych danych i być może tak ma być. Potem powie się, że były dobre intencje, ale nie dało się.
Czytaj też: