W komentowaniu polityki nie przepadam za wojennymi metaforami, ale tutaj takie zestawienie nasuwa się samo. Na początku II wojny światowej trwało coś, co historycy nazwali potem „dziwną wojną”. Niby Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Hitlerowi po jego agresji na Polskę, ale de facto długo nie toczyły się żadne poważne działania zbrojne. Nikt do nikogo nie strzelał, czołgi i samoloty stały w bazach. Anglicy nazywali to phoney war, „udawaną wojną”, a Niemcy – Sitzkrieg, czyli „wojną na siedząco”.
Podkast „Polityki”: Paweł Kowal o słabnącym Dudzie i szansach Trzaskowskiego
Trzaskowski uprzedza konkurentów
Właśnie z taką udawaną kampanią czy kampanią na siedząco mieliśmy do czynienia od niewyborów 10 maja aż do tego weekendu. Niby kandydaci zwoływali konferencje prasowe, chodzili do telewizji informacyjnych i udzielali wywiadów, ale było to dość niemrawe i na pół gwizdka. Wszyscy czekali na to, żeby Elżbieta Witek dała oficjalny sygnał i zapowiedziała to, co już praktycznie wiemy – że wybory odbędą się 28 czerwca. A raczej ich pierwsza tura, bo wygląda na to, że będziemy mieli drugą.
Rafał Trzaskowski postanowił nie czekać i zwołał mityng na pl. Wolności (nazwa nieprzypadkowa) w Poznaniu. Publiczność owacyjnie przyjęła jego pierwsze poważne wystąpienie w roli kandydata na prezydenta Koalicji Obywatelskiej i, w świetle ostatnich sondaży, najpoważniejszego pretendenta do pojedynku z urzędującym prezydentem w drugiej turze. W ten sposób Trzaskowski wykorzystał niezdecydowanie pozostałych kandydatów, przede wszystkim Andrzeja Dudy, który poza konferencjami i wywiadami ograniczał się ostatnio do spacerów po rynkach w Garwolinie i Maciejowicach na Mazowszu czy wizyty w Bieszczadach.