Nie były to wybory przeprowadzone uczciwie – choćby z powodu nieprawdopodobnej w kraju chcącym uchodzić za demokratyczny propagandy na rzecz urzędującego prezydenta. Nie były to wybory zgodne z konstytucją już choćby dlatego, że ich reguły uchwalono w sposób sprzeczny z nią, a same reguły nie były równe dla wszystkich kandydatów: jednym zaliczono podpisy zbierane przez miesiąc, podczas gdy nowi (np. Rafał Trzaskowski) mieli na rejestrację komitetu i zbiórkę podpisów dziesięć dni.
Czytaj też: Cokolwiek się stanie, zwycięzca nie może wziąć wszystkiego
PiS miał plan B, a nawet C
Wielu prawników – w tym byli rzecznicy praw obywatelskich Ewa Łętowska i Andrzej Zoll, a także urzędujący RPO Adam Bodnar – mówili, że w sensie prawnym to nie są wybory, a co najwyżej plebiscyt. Ale blisko 70 proc. społeczeństwa, w tym ci, którzy uznali, że to plebiscyt, poszli do głosowania. Choćby wymienieni rzecznicy czy pisząca te słowa. A skoro poszliśmy, to nie ma co teraz kwestionować prawdziwości tych wyborów.
Prawnicy i politycy opozycji podejrzewali, że gdyby zwyciężył Rafał Trzaskowski, to PiS miał plan B: Izba Kontroli Nadzwyczajnej Sądu Najwyższego orzeknie nieważność wyborów z przyczyn konstytucyjnych lub uznając protesty wyborcze, stwierdzi, że rozmaite uchybienia miały wpływ na wynik. Możliwy był też plan C: Izba Kontroli Nadzwyczajnej, która zamiast 90 dni dostała tylko 30 na stwierdzenie ważności wyborów, nie wyrobi się w tym terminie. A wtedy upłynie kadencja Andrzeja Dudy i funkcję prezydenta pełnić będzie marszałek Sejmu Elżbieta Witek.