„Białoruś – punkt zwrotny dla Polski” – tekst dr. Jacka Bartosiaka pod takim tytułem wywołał burzliwą dyskusję wśród ekspertów od bezpieczeństwa i osób jak ja śledzących temat z perspektywy mediów. Autor stawia tezy interesujące, lecz obrazoburcze z punktu widzenia tradycyjnej polityki bezpieczeństwa i dyplomacji, jakie znamy w III RP. Dla czytelników i słuchaczy przytaczane argumenty nie są niczym nowym, ale rzucone w eter w czasie kryzysu u naszych granic trafiły do osób, które do tej pory lekceważyły ten nurt. Tymczasem poza krytykami ma on równie wielu zwolenników, wręcz wyznawców. O co chodzi z tą walką o Białoruś?
Czytaj też: Kryzys na Białorusi. A jeśli przybierze wymiar zbrojny?
„Ręka nie może nam zadrżeć”
– Białoruś jest dla Polski punktem zwrotnym dlatego, że to tutaj Rosja postawi granicę, do której sięgają europejskie wpływy. Dla naszego bezpieczeństwa nie ma ważniejszej przestrzeni – poza granicami państwa polskiego – niż Białoruś – twierdzi Bartosiak pytany, dlaczego tak ostro stawia sprawę i od razu wystawia nas na starcie. Tłumaczy, że Rosja już dwukrotnie – w Gruzji i na Ukrainie – zbrojnie stopowała wolnościowe i prozachodnie dążenia posowieckich narodów, a Zachód – reprezentowany przez Unię Europejską i NATO – nie był gotowy stanąć w ich obronie. – Jeśli Unia nie będzie bronić naszych interesów i bezpieczeństwa, powinniśmy się zastanowić, czy nam to pasuje – dodaje. Bartosiak widzi bowiem bezpieczeństwo wyłącznie przez pryzmat polskich interesów, w oderwaniu od sojuszników, partnerów i sąsiadów. To podejście egoistyczne, choć w sumie charakterystyczne dla światowych potęg, które nie mają przyjaciół, a mają interesy. Tyle że my potęgą nie jesteśmy.
Słyszę w rozmowie, że w naszej części świata nie da się dogadać z Rosją, Moskwa nie pozwoli, by na jej peryferiach powstały silne i dobrze prosperujące organizmy państwowe, a to jest przecież cel białoruskiego protestu. – Rosjanie narzucają swoją wolę wszelkimi metodami, do wojny włącznie. Robią tak również z poczucia zagrożenia. Dlatego w otoczeniu Rosji tak ciężko żyć. Z tym ostatnim zdaniem trudno się z polskiej perspektywy nie zgodzić.
Według Bartosiaka nie rozumieją tego potęgi zachodnioeuropejskie i wchodzą z Rosją w układy. Pisze w artykule: „Francuzi, Niemcy i Brytyjczycy zapraszają Rosję do gry o równowagę, a odbywa się to zawsze kosztem Polaków, Litwinów, Łotyszy, Ukraińców, Białorusinów, kosztem naszego prawa do samostanowienia”. Jego zdaniem taki „koncert mocarstw” wciąż działa, choć bywał przerywany – ostatnio po II wojnie światowej, gdy do gry weszły Stany. Ponawiane przez Francję deklaracje otwarcia wobec Rosji czy niemieckie interesy z nią każą Bartosiakowi sformułować zdanie, które wywołało bodaj największą krytykę: „Czeka nas rozgrywka z Francją o status całego regionu”. Zabrzmiało jak wezwanie do rebelii. I to w kraju, który NATO uznaje za fundament swego bezpieczeństwa, a Unia – dobrobytu.
Zwłaszcza że autor pisze też o odrzuceniu strategicznego powstrzymywania się, łamaniu instrumentów francuskich i przewidywanym szoku u zachodnich elit. „Ręka nie może nam zadrżeć przy tej operacji” – przestrzega i snuje wizję zmiany statusu Polski i regionu, choć nie wyjaśnia, jak miałoby do tego dojść. Na tym nie koniec: w końcu ma nadejść czas, by „zmierzyć się z Rosją, która zrozumie, co robimy, i że jest to dla niej niebezpieczne”.
Groźna wymowa tych fragmentów kontrastuje z ich odbiorem: śmiech, kpiny, wyrazy politowania popłynęły ze strony internautów i ekspertów nadających ton debacie o bezpieczeństwie i polityce zagranicznej. Artykuł najwięcej zainteresowania i krytyki wzbudził wśród specjalistów z Ośrodka Studiów Wschodnich. Justyna Gotkowska narzeka, że znowu się nie dowiedziała, „jak to zrobić”. Marek Menkiszak pyta ironicznie: „Czy po lekturze tekstu Bartosiaka w Paryżu już zebrał się na kryzysowym posiedzeniu Sekretariat Generalny Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony?”.
Czytaj też: Co dalej z Białorusią? Co zrobi Polska, co reszta świata?
Trzeba patrzeć za Bug
Czy Bartosiak w ogóle wie, co pisze, postulując, aby Polska rzuciła wyzwanie Francji, Rosji i światu? Wydawałoby się, że jako znawca wojskowości zdaje sobie sprawę, czym kto dysponuje, zna też miejsce Polski w tej hierarchii. Pytam go więc, co by zrobił, żeby Polska była tak silna i znacząca, jakby chciał. – Z wojskiem rzecz jest prosta i realistyczna. Mamy bardzo duży PKB, większy od Izraela, który ma znacznie lepsze siły zbrojne. Potrzebujemy zmiany teorii wojny, etosu Wojska Polskiego i prawidłowego wydawania pieniędzy, a nie kupowania zabawek – stwierdza. I zapewnia, że już samo zbudowanie sił w nowy sposób zmniejszy potrzebę ich użycia i zwiększy znaczenie Polski wobec przeciwników i sojuszników.
Jaka ma być ta nowa armia? – To powinny być wojska manewrowe wysokiej mobilności, samodzielności i świadomości sytuacyjnej, z własnymi systemami rozpoznania z kosmosu, z możliwościami rażenia na duże odległości, żadnej marynarki wojennej nie potrzebujemy – wylicza. Na moją uwagę, że wszystko to jest ujęte w planie modernizacji, stwierdza, że wojskowi mają świadomość wyzwań, ale gorzej z politykami, którzy podejmują decyzje. Dodaje: – Musimy patrzeć za Bug. W systemie rozpoznania i uderzania musimy patrzeć daleko na Wschód.
Czytaj też: Trump uderza w Niemcy, NATO i Polskę. Prysły iluzje o forcie
Najważniejsze są „buty na ziemi”
Tu powraca Białoruś, widziana jako bufor dla Polski i dla Rosji (nie zapominajmy czasem odwrócić mapy) oraz obszar operacyjny, zdefiniowany przez geografię i naznaczony historią. Kierowanie polskiej myśli obronnej „daleko na Wschód” ściąga na Bartosiaka zarzuty o rewizjonizm terytorialny. W jego tekstach pobrzmiewa tęsknota za Wielką Rzeczpospolitą. – To kompletne niezrozumienie podstaw obrony. Aktywna obrona znaczy, że chcemy mieć możliwość atakowania przeciwnika na jego kierunkach podejścia, a w przypadku kierunku wschodniego one się zaczynają na bramie smoleńskiej – odpowiada, przywołując pochód Tuchaczewskiego sprzed stu lat, który w sierpniu był wielokrotnie w mediach przypominany. – Poważne państwo eliminuje zagrożenie w zarodku – mówi (ale zastrzega, by nie wyszedł z tego apel o zajęcie Białorusi). Bartosiak stawia tezę oczywistą dla wojskowych: żeby się obronić, trzeba atakować. Przywołuje też swoje ulubione, zakorzenione w historii i geografii koncepcje i konteksty oparte na geopolitycznym pojmowaniu dziejów, determinowanym przez położenie.
Naprawdę tak samo ma być teraz? Pytam, bo przecież konnica to nie to samo co batalion zmechanizowany, a manewr wojsk lądowych nie może pomijać oczywistych przewag lotnictwa, rakiet, bezzałogowców, wojny w kosmosie czy cyberprzestrzeni. Czy potęga, która ma tak dużo rakiet jak Rosja, przejmie się takimi „lądowymi” kalkulacjami? Bartosiak: – Zawsze domena lądowa jest najważniejsza. Rozstrzygnięcia polityczne następują na lądzie, tu żyją ludzie, tu walczy się o władzę. Morze, powietrze, kosmos są ważne i coraz ważniejsze, ale służą wyłącznie domenie lądowej. Innymi słowy: żołnierz i jego „buty na ziemi” to ostateczny komunikat o zwycięstwie. – Oczywiście z Rosją nie wygramy wojny jądrowej. Ale nie będziemy jej toczyć. Drabina eskalacji ma masę szczebli, chodzi o to, by na odpowiednio wielu mieć odpowiednią siłę – stwierdza Bartosiak.
Być jak Turcja?
Wraca więc wątek walki lub przeciwstawienia się Rosji. Nie ma mowy o totalnej wojnie, jest konieczność – zdaniem Bartosiaka – takiego podniesienia naszych zdolności, by podjąć walkę równorzędną na niższych szczeblach drabiny konfliktu. – Wystarczy, że będą mieli wątpliwość, nie będą pewni wygranej, np. w wojnie partyzanckiej po zajęciu kraju, w potyczce jednostek manewrowych czy w uderzeniach artyleryjskich dalekiego zasięgu – argumentuje. I wskazuje Turcję. – Nie mają broni jądrowej jak Rosja, a strącili niejeden ich samolot. Pokonali wojska rosyjskie i sojuszników w Idlib. Są obecni w Libii, gdzie robią to samo. Postępują zgodnie z zasadą Bismarcka: walcz i negocjuj jednocześnie. W efekcie liczą się w grze.
Bartosiakowi nie chodzi przy tym tylko o grę z Rosją, ale też z sojusznikami, np. Francuzami czy Amerykanami, którzy na Turcję pokrzykują, a z drugiej strony traktują ją coraz poważniej. Erdoğan jako wzór dla Polski? – Nie chodzi o to, że nam się to podoba. Ale o to, że może nie być innego wyjścia – konkluduje Bartosiak i znów przywołuje Francję. – Dlaczego zaczęli budować force de frappe w latach 50.? Przecież nie po to, by wygrać wymianę termojądrową z sowietami, ale by na swoich warunkach móc wciągać Amerykanów do wojny.
Polskie sny o potędze
Czy rozważania Bartosiaka to tylko sny o potędze? Część jego poglądów to obronny mainstream, choć omawiany w szczelnych sztabowych pokojach sytuacyjnych. Brak całkowitej wiary w sojuszników pobrzmiewa w kuluarach nie tylko na skrajnej narodowej prawicy. Idea budowy polskiej potęgi ekonomicznej, a w rezultacie wojskowej? Mało komu by się to nie spodobało.
Z drugiej strony od kilku lat wstajemy z kolan w polityce zewnętrznej i czasem głowa boli od skutków, a w kraju wielkie inwestycje to na razie głównie paliwo propagandy, a nie podstawa polityki. Więc jeśli Białoruś miałaby być jakimś punktem zwrotnym, to skutki ocenimy za 50 lat.
Czytaj też: USA liczą koszty ewentualnych wojen z Rosją i Chinami