Jeśli ktoś myślał, że epidemia covid będzie najpoważniejszym kryzysem 2020 r. – oby miał rację. Za chwilę może się okazać, że czas lockdownu i maseczek będziemy wspominać z tęsknotą jako moment wymuszonego spokoju. Tuż za naszą wschodnią granicą, o wiele bliżej niż sześć lat temu Krym i Donbas, całkiem realny jest scenariusz masowego rozlewu krwi, zbrojnej konfrontacji lub interwencji agresywnego mocarstwa.
NATO zadeklarowało poprzez sekretarza generalnego Jensa Stoltenberga, że obserwuje sytuację i pozostaje czujne. Podobnie wypowiadał się w Polsce sekretarz stanu USA Mike Pompeo. Jeśli chodzi o nasze władze, wiceminister spraw zagranicznych Marcin Przydacz – pytany w TV Republika o sytuację na Białorusi, w tym rozlokowanie oddziałów armii białoruskiej na granicy – ocenił, że „z perspektywy Polski nie ma żadnych zagrożeń bezpieczeństwa”.
Czytaj też: To ich Sierpień. Jak obudziła się Białoruś
Łukaszenka szuka winnych na Zachodzie
Choć wielu ekspertów i przedstawicieli rządów nadal powątpiewa w siłowe rozwiązania i odsuwa perspektywę walk wewnętrznych na Białorusi, Aleksandr Łukaszenka sam zaczął pisać uwerturę do tego dramatu. We wtorek na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego ogłosił wysłanie na zachodnie granice oddziałów wojska w podwyższonej gotowości bojowej. Wyjaśniał, że to reakcja na „pewne wypowiedzi przywódców państw zachodnich”, nie precyzując, o jakie wypowiedzi, jakich przywódców ani jakie państwa chodzi.