Tak upadają reżimy: w niedzielę, 16 sierpnia, mityng poparcia dla histerycznie przemawiającego prezydenta Aleksandra Łukaszenki był może nawet kilkunastokrotnie mniejszy niż miński protest opozycji, na którym miało być 200 tys. obywateli, najwięcej w historii kraju. Jeszcze gorzej było w poniedziałek, gdy Łukaszenka przyjechał do fabryki MZKT i wypadł żałośnie. Robotnicy chórem wykrzyczeli mu w twarz „Odejdź!”.
Do czego porównać ewentualny upadek łukaszenkizmu? Ponieważ jest niezdolny do kompromisu, można z góry wykluczyć wszystkie scenariusze zakładające porozumienie z opozycją, powtórkę hiszpańskiej drogi do demokracji albo nasz Okrągły Stół. Jedno z dwojga: Łukaszenka, twierdzą, może skończyć jak Wiktor Janukowycz z Ukrainy (na wygnaniu, z ukradzioną fortuną) albo jak Nicolae Ceauşescu z Rumunii. Jego aparat przemocy i propagandy czeka podobny los.
Gdyby Rosja chciała jakiejś geopolitycznej zawieruchy, to rosyjska prasa i propaganda znacznie wcześniej szykowałyby podglebie, oczerniały opozycję, Putin wymyślałby spiskowe teorie i intensywnie gromadził wojska pod granicą. A zielone ludziki nie dawałyby się łapać pod Mińskiem, jak ośmieszeni najemnicy z grupy Wagnera, pokazani półnadzy w białoruskiej telewizji zaraz po zatrzymaniu.
Szanse na zmiany
Łukaszenka wydzwania jednak do Putina i otwarcie grozi własnemu społeczeństwu rosyjskimi czołgami. Jednocześnie Kreml i władze w Mińsku na okrągło sugerują szeptankę obcych państw, mających inspirować protestujących. Szefowa propagandowej rosyjskiej telewizji RT wzywa, by robić u zachodniego sąsiada „porządek”, a rosyjscy widzowie karmieni są widokiem mapy Rzeczpospolitej z 1619 r., gdzie województwo smoleńskie sięgało prawie do dzisiejszych przedmieść Moskwy.
Po kłopotach z Gruzją i Ukrainą Zachód Białorusinów dawno zostawił samych sobie.