Od zaprzysiężenia Andrzeja Dudy minął ponad miesiąc, a wciąż niewiele wiadomo o tym, jak zamierza urządzić swoją kancelarię w drugiej kadencji. Wiadomo już za to, że w sierpniu w gronie jego współpracowników znalazła się jego córka Kinga Duda. 25-latka jest najmłodszą z 13 społecznych doradców prezydenta. „Dziękuję i potwierdzam. Doradca społeczny to wolontariusz. Nie otrzymuje żadnego wynagrodzenia z tytułu tej funkcji” – napisał Duda na Twitterze. Chyba uważa, że jeśli nie składamy się wszyscy na pensję dla jego córki, to sprawa jest czysta i nie ma w niej nic bulwersującego. A jest.
Andrzej Duda sugerował, że przed nim inne pięć lat i stanie się ważnym uczestnikiem życia publicznego. Miał zbudować zespół zaufanych i doświadczonych doradców – znaczących postaci, które zadbają o jego udział w pierwszej politycznej lidze. Pierwszą nominację traktuje się jako pewien znak, jak ta prezydentura ma wyglądać. Jeśli okazuje się nią nominacja dla własnej córki, to albo sygnały o próbie zbudowania niezależnej prezydentury były źle odczytywane, albo pozostanie, jak było: Duda wciąż będzie uległy wobec politycznego ojca Jarosława Kaczyńskiego.
Czytaj też: Agata Duda odreagowała pięć lat
Kinga jak Ivanka, Agata jak Melania
Z pewnością zaprzęgnięcie córki w struktury kancelaryjnej machiny odbiera jej urok niezależności. Kinga Duda zabrała głos po drugiej turze wyborów, dając do zrozumienia, że widzi rzeczywistość nieco inaczej niż ojciec. Ze sceny apelowała, „aby nikt w naszym kraju nie bał się wyjść z domu”, „ponieważ niezależnie od tego, w co wierzymy, jaki mamy kolor skóry, jakie mamy poglądy, jakiego kandydata popieramy i kogo kochamy, wszyscy jesteśmy równi i wszyscy zasługujemy na szacunek.