Dzień później wyjaśniło się, że to żadna część samolotu, tylko element podwieszany razem z bombą szkolną. Wojsko nie bardzo chce przyznać, o który element chodzi, ale mam pewne podejrzenie (o czym dalej). Amerykańskie bomby BDU-33, ważące zaledwie 11 kg, o długości nieco ponad pół metra, są raczej niegroźne. Mają malutki ładunek wybuchowy, sygnalizujący dymem miejsce, gdzie bomba spadła, by na poligonie dało się je namierzyć i ocenić celność. Ładunek jest mały, by w razie przypadkowego zrzutu wyrządził jak najmniej szkód, a jego kształt i masa zostały tak dobrane, by leciał po tym samym torze co ciężka bomba z rodziny Mk80. Mk84, największa taka bomba przenoszona przez nasze F-16, waży blisko tonę i ma ładunek zdolny zrównać z ziemią kilka sąsiadujących ze sobą domów.
Nie tak dawno, bo 1 lipca 2019 r., spod amerykańskiego szturmowca A-10C startującego z bazy Moody w Georgii wskutek zderzenia z ptakami spadły trzy BDU-33. Ładunki trafiły w pobliże ruchliwej autostrady pod Suwnnee Springs. Takie rzeczy niestety się zdarzają, nie tylko u nas.
Czytaj też: Occasus napada na Polskę. Co robi NATO?
Co wypadło z polskiego F-16
Przypuszczam, że tym, co spadło z naszego F-16, był trzpień zabezpieczający wybuch pirotechnicznego ładunku sygnalizującego punkt upadku. Ładunek, gdyby wybuchł pod skrzydłem, narobiłby szkód wystarczających do rozbicia się cennego myśliwca. Dlatego trzpień jest odstrzeliwany w momencie zrzutu bomby. Niewykluczone, że w wyniku zwarcia czy z innej przyczyny odstrzelił się przypadkowo nie tam, gdzie powinien.
W starych radzieckich bombach, jakie sam zrzucałem, mechanizm był jeszcze sprytniejszy.