Polskie władze twierdzą, że każdy unijny kraj mógł do tej pory rozumieć praworządność po swojemu. Tymczasem artykuł 2. Traktatu o UE mówi, że „Unia opiera się na wartościach: poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn”.
Czy ta Unia, do której wstępowaliśmy 16 lat temu, opierała się na innych wartościach – zwanych przez PiS „ideologią” – niż dzisiaj? I czy powiązanie pieniędzy z praworządnością zadziała w przypadku prześladowania niezawisłych sędziów i osób LGBT? Odpowiedź na oba pytania brzmi: nie.
Unia w ruchu
Kiedy w 2004 r. Polska przystępowała do Unii, zgodę wydawano po spełnieniu kryteriów kopenhaskich z 1993 r. Wymagają one, by w państwie były stabilne instytucje demokratyczne realizujące ideę państwa prawa, poszanowanie praw człowieka i praw mniejszości, gospodarka rynkowa zdolna do sprostania wymogom konkurencji i wolnego rynku. I by państwo zadeklarowało chęć do przyjęcia dorobku prawnego i instytucjonalnego Unii. Pod tym względem nic się w Unii w sprawie rozumienia praworządności nie zmieniło. Zmieniła się natomiast sytuacja w Polsce: przestaliśmy być państwem prawa, bo władza prawo kwestionuje, uznając, że zagraża jej „suwerenności”, czyli swobodzie robienia, co zechce. Rozmontowała instytucje kontrolne i naruszyła trójpodział władzy, dążąc do podporządkowania sobie wymiaru sprawiedliwości. Do tego kwestionuje równość wobec prawa osób nieheteronormatywnych, prawa migrantów i uchodźców, a także kobiet, którym przeznacza „tradycyjną rolę” w rodzinie i społeczeństwie.