Zgodnie z planem zamiany Warszawy w Budapeszt PiS postanowił wprowadzić model węgierski również w mediach. Czyli zmusić je do kapitulacji innymi metodami niż przymusowa „repolonizacja”. Rząd znalazł sobie pretekst: wprowadzenie nowej taksy tłumaczone jest regulacjami obowiązującymi w innych krajach Unii. Albo – jak mówił premier Morawiecki, który stoi za projektem podatku reklamowego – czymś, na co rzekomo „umówiliśmy się w Unii Europejskiej już jakiś czas temu”.
Jak jest naprawdę? – Idea podatku od reklam w wydaniu polskiego rządu znacząco odbiega od pomysłu uniwersalnego podatku cyfrowego – twierdzi jednak Teresa Wierzbowska, prezes Związku Pracodawców Prywatnych Mediów Lewiatan. – Po pierwsze dlatego, że polski projekt to działanie na poziomie lokalnym, więc trudno wyobrazić sobie narzędzia jego egzekucji wobec międzynarodowych korporacji.
Po drugie, podatek cyfrowy dyskutowany w gronie 37 krajów członkowskich OECD dotyczyłby właśnie ich, tymczasem u nas przyjęto dziesięciokrotnie niższy próg przychodowy. To oznacza, że podatek ten musiałoby zapłacić znacznie więcej podmiotów, w tym te krajowe. I wreszcie kwestia trzecia. Globalny podatek cyfrowy miałby objąć jedynie podmioty cyfrowe, a nie również media tradycyjne, czyli kina, outdoor, telewizję, radio i prasę, jak chciałby polski rząd – tłumaczy.
Do tego samego projektu ustawy o podatku reklamowym wrzucono niemający nic wspólnego z tą daniną zapis, który zmusza nadawców do zwiększenia minimalnego czasu nadawania treści po polsku z 33 do 49 proc. – co uderzyłoby głównie w stacje radiowe, które nie puszczają seriali, ale wyłącznie muzykę.
Można powiedzieć, że tego rodzaju manewry to recydywa ze strony rządu.