Niewielkim echem odbiła się w kraju zeszłotygodniowa wizyta premiera w Paryżu, a szkoda. Jeśli bowiem Morawiecki próbuje wyjść z izolacji międzynarodowej, w którą wpędziły nas rządy PiS, to byłby dowód na istnienie w obozie rządowym resztek instynktu samozachowawczego. Ponadto Francja jest poważniejszym dla nas partnerem, niż zafiksowana na trumpowskiej Ameryce psychoprawica zwykła uważać. Pomijając takie atrybuty mocarstwowości, jak broń atomowa i stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, Francja jest po wyjściu Wielkiej Brytanii z UE jedynym jej krajem, który myśli globalnie i geopolitycznie. Niemcy, przy całej swej potędze gospodarczej, nadal prowadzą bardziej politykę eksportową niż zagraniczną. I dlatego to Francja jest dziś jedynym krajem, który ma wizję miejsca Unii w globalnym podziale wpływów i prestiżu, a jednocześnie dość wagi gatunkowej, aby tę wizję na serio proponować.
Historycznie Francja nie przywykła traktować Polski jako poważnego zawodnika. Za Napoleona byliśmy jej wasalem, a w dwudziestoleciu międzywojennym – protegowanym. Zaczęło się to zmieniać dopiero w połowie ubiegłej dekady wraz z polskim sukcesem gospodarczym. Ubezpieczenie naszych obligacji państwowych było przez parę lat tańsze niż francuskich, a Francja ze zdziwieniem zauważyła, że realizowany z polskiej inicjatywy unijny program Partnerstwa Wschodniego osiąga większe sukcesy niż południowy jego pierwowzór pod egidą Francji – czyli Unia dla Morza Śródziemnego. Wyrazem awansu Polski w oczach Francji było poważniejsze podejście niż w przeszłości do instytucji, która pierwotnie miała nam tylko ułatwić wejście do UE – Trójkąta Weimarskiego. Polska, choć słabsza od Niemiec i Francji, zaczęła się jawić jako atrakcyjny przedstawiciel swojego regionu w triumwiracie. Po raz pierwszy trójkąt zaczął spotykać się nie tylko w gronie własnym na szczeblu prezydentów, premierów i ministrów, ale dopraszać gości z państw trzecich.