Obserwatorzy i krytycy niespiesznego trybu polskich postępowań zbrojeniowych przecierają oczy ze zdumienia. Po niespełna trzech miesiącach od zapowiedzi ministra Błaszczaka o budowie w polskich stoczniach wielozadaniowych okrętów bojowych Miecznik w Inspektoracie Uzbrojenia znalazły się zebrane przez PGZ wstępne oferty konfiguracji. A z nimi propozycje współpracy przemysłowej i transferu technologii, terminarz i szacunek kosztów.
Zagraniczne stocznie, specjaliści od budowy fregat, zostały zaproszone do konkursu w połowie kwietnia, a zaraz po majówce dostarczyły „pakiety startowe” z podstawowymi informacjami. Odgrywający rolę konkursowego jury PGZ (jako lider zawiązanego w maju konsorcjum stoczniowo-zbrojeniowego) nie przeprowadził jeszcze selekcji, wszystkie sześć zgłoszeń przesłał do weryfikacji MON i wojska. Taka procedura wskazuje, że to oferty najlepiej spełniające wymagania, które potem zostaną ocenione pod kątem technologiczno-przemysłowym (a nie na odwrót). Takie podejście oznaczałoby postawienie na pierwszym miejscu zdolności wojskowych. Słusznie, bo to w należyty sposób ustawia hierarchię interesów, jeśli zakładamy, że w modernizacji za grube miliardy chodzi przede wszystkim o zwiększenie potencjału obronnego, co nie we wszystkich decyzjach MON było jasno widać.
Czytaj też: Polska pod wodą staje się bezbronna
Piękna oprawa i wyliczanka Błaszczaka
Ta selekcja trwać ma jednak niebywale krótko, zaledwie parę tygodni. Wszystko wskazuje, że tandem Błaszczak–Chwałek (szef MON i pochodzący z jego nadania prezes PGZ) zmierza do realizacji rzuconej przez ministra zapowiedzi i umowa na Miecznika zostanie podpisana w pierwszej połowie roku.