Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Fregata na wariata. Błaszczak odtrąbi sukces, ale co dalej?

Szef MON Mariusz Błaszczak w czasie obchodów 101. rocznicy utworzenia Marynarki Wojennej RP. Szef MON Mariusz Błaszczak w czasie obchodów 101. rocznicy utworzenia Marynarki Wojennej RP. Bartosz Bańka / Agencja Gazeta
Tempo, w jakim MON Mariusza Błaszczaka i Polska Grupa Zbrojeniowa prą do podpisania umowy na budowę fregat Miecznik, budzi podziw i przerażenie. Pierwszy raz tak skomplikowany projekt idzie tak szybko. Czy w dobrą stronę?

Obserwatorzy i krytycy niespiesznego trybu polskich postępowań zbrojeniowych przecierają oczy ze zdumienia. Po niespełna trzech miesiącach od zapowiedzi ministra Błaszczaka o budowie w polskich stoczniach wielozadaniowych okrętów bojowych Miecznik w Inspektoracie Uzbrojenia znalazły się zebrane przez PGZ wstępne oferty konfiguracji. A z nimi propozycje współpracy przemysłowej i transferu technologii, terminarz i szacunek kosztów.

Zagraniczne stocznie, specjaliści od budowy fregat, zostały zaproszone do konkursu w połowie kwietnia, a zaraz po majówce dostarczyły „pakiety startowe” z podstawowymi informacjami. Odgrywający rolę konkursowego jury PGZ (jako lider zawiązanego w maju konsorcjum stoczniowo-zbrojeniowego) nie przeprowadził jeszcze selekcji, wszystkie sześć zgłoszeń przesłał do weryfikacji MON i wojska. Taka procedura wskazuje, że to oferty najlepiej spełniające wymagania, które potem zostaną ocenione pod kątem technologiczno-przemysłowym (a nie na odwrót). Takie podejście oznaczałoby postawienie na pierwszym miejscu zdolności wojskowych. Słusznie, bo to w należyty sposób ustawia hierarchię interesów, jeśli zakładamy, że w modernizacji za grube miliardy chodzi przede wszystkim o zwiększenie potencjału obronnego, co nie we wszystkich decyzjach MON było jasno widać.

Czytaj też: Polska pod wodą staje się bezbronna

Piękna oprawa i wyliczanka Błaszczaka

Ta selekcja trwać ma jednak niebywale krótko, zaledwie parę tygodni. Wszystko wskazuje, że tandem Błaszczak–Chwałek (szef MON i pochodzący z jego nadania prezes PGZ) zmierza do realizacji rzuconej przez ministra zapowiedzi i umowa na Miecznika zostanie podpisana w pierwszej połowie roku. W zbrojeniowej, wojskowej i stoczniowej branży huczy od pogłosek – a niektórzy są o tym stuprocentowo przekonani – że Błaszczak będzie chciał ogłosić decyzję o wyborze projektu fregaty 27 czerwca, w czasie święta marynarki w Gdyni. Zapewne odbędzie się wtedy parada okrętów, przelot samolotów i śmigłowców brygady morskiego lotnictwa, a świeżo wyremontowany niszczyciel-muzeum ORP Błyskawica będzie czekał na dostojnych gości i zwykłych zwiedzających. Jeśli pandemia dalej będzie gasła, a pogoda dopisze, trudno będzie o lepszą oprawę przełomowej decyzji.

A ta dla szefa MON i jego medialnego otoczenia liczy się bardzo. Nad brzegiem Bałtyku, w miejscu symbolicznym dla polskiego otwarcia na świat, będzie mógł ogłosić, że za jego sprawą Polska powraca do rodziny pełnomorskich narodów Europy i zbuduje – we własnych stoczniach – trzy wielozadaniowe fregaty, którym niestraszny będzie żaden sztorm ani wróg. Wizualizacja Miecznika może zawiśnie na ogromnym plakacie, a może zostanie pokazana w spocie, które MON uwielbia produkować. Błaszczak powie kilka zdań o zaniedbaniach poprzedników (jest w tym racja), przypomni, że kupił patrioty, HIMARS-y, F-35, morskie śmigłowce AW101, a ostatnio nawet tureckie drony TB2, które w części trafią do lotnictwa morskiego. Do listy zakupów – choć w przypadku Miecznika będzie to zlecenie budowy – od tej pory będzie już też zawsze dołączać fregaty.

Błaszczak ma szansę przejść do historii jako minister, który na uzbrojenie wydał najwięcej miliardów złotych czy dolarów w historii. Sprzyjają mu okoliczności – Polska ma z czego się zbroić i ma po co. A on się zawziął, bo w tych zbrojeniach widzi również szansę na promocję swojej skuteczności, nazwiska, pozycji w PiS i rządzie, choć to temat na inną opowieść. W każdym razie minister po raz kolejny chce wszystkich zadziwić inwestycją obronną: wielką, znaczącą dla wojska i przemysłu, podnoszącą prestiż państwa i jego samego.

Czytaj też: Podwodne fiasko Błaszczaka. Dno wydaje się blisko

Fregata Miecznik. Jakie klocki chce mieć MON?

Podziw przeplata się jednak z niedowierzaniem. To, co na pierwszy rzut oka cieszy, po namyśle musi zastanawiać, a nawet lekko niepokoić.

Skąd w Polsce nagle tak nadzwyczajna prędkość postępowania, niespotykana przy podobnych zamówieniach na świecie? W jaki sposób można oczekiwać rzetelnego przygotowania dokumentów ofertowych w dwa tygodnie na skomplikowany okręt, budowany w nieznanych oferentom zakładach? Dlaczego oferty zbiera konsorcjum PGZ, a nie najlepiej do tego przygotowany Inspektorat Uzbrojenia MON? Skąd dostawcy technologii mają wiedzę o wymaganiach MON i możliwościach przemysłu, skoro nie zasiedli do poważnych rozmów za zamkniętymi drzwiami, a jedynie odpowiadają na pilne wezwanie? Pytania – te i wiele innych – zadają praktycy z branży, obsługujący ją prawnicy czy wojskowi znający się na projektach z udziałem zagranicznych kontrahentów. Oczywiście nie wszyscy robią to na głos, bo większość liczących się dostawców okrętów bojowych zdecydowała się stanąć na głowie i w ekspresowym trybie dostarczyć „coś” na wezwanie PGZ. Dokumentacja jest daleka od kompletnej nie tylko wskutek narzucenia drastycznie krótkich terminów, ale również dlatego, że partnerzy przemysłowi mieli na początku skąpą wiedzę, czym ma być polska fregata marzeń.

Nikt nie udostępnił im szczegółowych wymagań, dlatego poszukiwanych przez MON zdolności jedni bardziej się domyślali, inni próbowali je wywnioskować z kilku nie całkiem zresztą spójnych wywiadów i wypowiedzi Błaszczaka. Jeszcze inni bazowali na tym, co typowe dla tej klasy jednostek. Wiadomo było, że okręt ma być dobrze i wielozadaniowo uzbrojony, na pewno w rakiety przeciwlotnicze kilku typów i pociski przeciwokrętowe. Ale raz czy dwa minister wspominał nawet o uzbrojeniu antybalistycznym, a to już całkiem inna półka technologiczna i cenowa, nie wspominając o samej wielkości okrętu, który miałby pomieścić duże antyrakiety i potężnej mocy radary.

Typowa fregata to także zestaw zdolności do walki podwodnej – poszukiwania i zwalczania zanurzonych okrętów przeciwnika – ze śmigłowcami pokładowymi, sonarem podkadłubowym czy holowanym, zestawem sonoboi czy bomb głębinowych. Do tego dochodzą coraz lepsze podwodne pojazdy zdalnie kierowane czy wręcz autonomiczne, a jak nieoficjalnie słychać, nasz Miecznik ma utrzymywać spore stadko takich bezzałogowych podnawek.

Radary, systemy walki, wyrzutnie rakiet i pociski, hangary dla dwóch śmigłowców pokładowych, siłownia i napęd, przestrzeń dla załogi i sprzętu – na poziomie projektu okręt powstaje z takich „klocków”, które należy wpasować w istniejący albo zmodyfikowany projekt kadłuba. Każda licząca się stocznia na świecie ma kilka opcji do wyboru, dlatego możliwych kombinacji jest mnóstwo. Gdy do tego dołożyć zamiar produkowania w Polsce znacznej części konstrukcji i elementów wyposażenia okrętu, układanka robi się jeszcze trudniejsza i pojawiają się w niej klocki niepasujące do reszty, która z reguły gdzieś dla kogoś już została złożona w jakąś całość.

Zachodnie firmy znają ogólnie polskie możliwości i słabości, ale każde podejście do współpracy wymaga ich oceny na nowo. Zwłaszcza że ostatni kompleksowy audyt w naszych stoczniach i związanej z morzem części PGZ partnerzy wykonywali kilka lat temu, gdy na tapecie była budowa okrętów obrony wybrzeża, mniejszych i mniej skomplikowanych, inaczej wyposażonych. Od tego czasu niektóre zakłady nabrały doświadczenia (np. po wykonaniu trzech niszczycieli min Kormoran II), inne pozostawały bez dużych kontraktów, a w części pogłębiła się zapaść.

Nawet gdy dokładnie wiadomo, co ma wyjść na końcu, układanie takich puzzli musi potrwać. Teoretycznie można je poskładać na chybcika, tylko że obrazek może wyjść komicznie. W każdym razie fregaty w kilka tygodni tak złożyć się raczej nie da, a to właśnie było celem wstępnego etapu postępowania na Miecznika. Krążą nawet domysły, że może ktoś wiedział więcej, ale żadnych dowodów nie ma, gra o Miecznika dopiero się zaczyna.

Czytaj też: Wicher ze wschodu. Gry wokół rakiety

Czy Błaszczak biegnie na ślepo?

Dla fachowców jest oczywiste, że cokolwiek do tej pory dotarło do PGZ i Inspektoratu Uzbrojenia, nie będzie tym, co zobaczymy na pochylni – a aneksów, poprawek, przymiarek, kosztorysów i kolejnych wersji projektu okrętu będzie musiało być bez liku. Pośpiech na tym etapie wymusi korekty na kolejnych, nawet jeśli za miesiąc zostanie wybrana najbardziej dziś dojrzała propozycja.

MON ma w zanadrzu procedurę, która w zasadzie umożliwia ciągłe zmiany i poprawki – to tzw. praca rozwojowa. Zanim ruszy, do stołu będą musieli zasiąść prawnicy zamawiającego (MON), wykonawcę (PGZ) i głównego dostarczyciela technologii (wyłonioną w konkursie stocznię). Zwycięzca na tym etapie jeszcze nie będzie mógł się całkiem cieszyć, dopóki nie ustali ze stroną polską warunków udostępnienia know-how, własności praw intelektualnych do budowanego projektu, odpowiedzialności za efekt, sposobu rozliczeń. Prawny korowód będzie mniej widowiskowy niż ogłaszanie budowy najlepszych okrętów w historii marynarki wojennej RP, ale to on przesądzi o kosztach, terminie i jakości przedsięwzięcia, oczywiście jeśli ustalenia te będą później egzekwowane.

Ostateczny projekt fregaty to całe szafy skoroszytów z dokumentami, każdy musi zostać przejrzany i zaakceptowany przez strony umowy. Niezależnie od tego, co usłyszymy w najbliższych miesiącach czy tygodniach, na projekt Miecznika nadający się do budowy poczekamy minimum rok.

Przepisy pozwalają połączyć zlecenie projektowania i wykonania prototypu z produkcją i dostawą produktu. Daje to wykonawcy lepsze gwarancje stałego finansowania, a zamawiającemu, w teorii, większą pewność wykonania projektu zgodnie z oczekiwaniami. Mocno krytykowane w ostatnich latach zakupy MON z „półki” gotowych produktów zbrojeniowych miały w polskim wydaniu wiele wad, ale przynajmniej jedną istotną zaletę: wiadomo było, co się kupuje, produkt był zdefiniowany, znane i opisane jego parametry, wady i zalety, koszt zaś był określony, nawet jeśli w wielu przypadkach wysoki. Możemy przyjąć za pewnik, że resort nie zdecyduje się na żaden z gotowych projektów fregat i woli mieczniki budować jako unikaty. Z pracą rozwojową i powstałym w jej rezultacie prototypem jest jednak inaczej, często odwrotnie niż z gotowym produktem: parametry, wady i zalety są na początku tylko założeniem, zdefiniowane są tylko wymagania i zdolności, jakie prototyp ma spełnić, koszty są określone z grubsza i można przypuszczać, że raczej się zwiększą, niż zmniejszą wobec zakładanych.

Nie jest tak, że kupuje się kota w worku, bo współczesna inżynieria i nowoczesne zarządzanie pozwalają na dość precyzyjne oszacowanie wykonalności projektu, kosztów, ryzyka i potrzebnego czasu, ale to wszystko zakład z rzeczywistością, która czasem oszukuje graczy. Polska ma przy tym niechlubne doświadczenie. Powszechnie znany jest przykład prototypowej korwety Gawron, zamienionej po latach w superszybki (bo z dużą siłownią) patrolowiec Ślązak. To bolesny wyrzut sumienia stoczniowców, marynarzy i urzędników. Błaszczak kilkakrotnie zarzekał się, że zrobi wszystko, by uniknąć powtórki z Gawrona-Ślązaka przy Mieczniku. Na rozbiegu jednak wydaje się biec na ślepo do celu, jakim jest dla niego samo zlecenie budowy i odtrąbienie sukcesu.

Gorzej, że przyjmuje podobną co przy Gawronie strategię pozyskania: najpierw jeden okręt, później pozostałe dwa jako opcja. Ten serial może się ciągnąć latami, etapów pracy rozwojowej jest mnóstwo, tak jak zaangażowanych w nią podmiotów, więc przy kolejnych odcinkach nudzić się nie powinniśmy.

Czytaj też: Occasus napada na Polskę. Co robi NATO?

Ktoś jeszcze kupi Miecznika?

A emocje już się zaczynają, bo trzy mieczniki to przynajmniej 8–10 mld zł i 12 lat pracy dla zaangażowanych stoczni i innych firm sektora (według założeń Planu Modernizacji Technicznej okręty mają być w służbie do 2034 r.). Tak naprawdę miliardów i lat będzie więcej, bo fregaty to wyposażenie użytkowane przez przynajmniej cztery dekady, z przynajmniej jedną dużą modernizacją w cyklu życia. Nowoczesne okręty bojowe są potwornie drogie w budowie i wyposażeniu – szacuje się, że nowe fregaty dla US Navy będą kosztować po miliardzie dolarów sztuka. Polski na taki wydatek oczywiście nie stać, ale jeśli mieczniki mają rzeczywiście być tak dobre, jak je widzi Błaszczak, cudów nie ma, muszą sporo kosztować.

Sam koszt budowy nie pokrywa z reguły uzbrojenia, a jak słyszeliśmy, fregaty mają być wyposażone potężnie. Wydatek ten będzie na szczęście również inwestycją w podupadły przemysł stoczniowy i nadal niestojący pewnie na nogach zbrojeniowy. Tu jednak znów czai się ryzyko projektu unikatowego, tylko dla nas, „jakiego świat nie widział”. To, co typowe, jest z reguły tańsze, łatwiejsze do wyprodukowania i sprzedania. To, co nietypowe, jedyne w swoim rodzaju, może nie znaleźć odbiorców poza pierwszym zamawiającym. Z tego punktu widzenia lepiej, by nasz Miecznik był „wypasioną” wersją projektu jakiejś zachodniej fregaty, a nie prototypem budowanym wyłącznie dla Polski i to w liczbie maksymalnie trzech. Nawet ci, którzy najmocniej będą trzymać kciuki za szanse eksportowe polskich stoczni, gdy już świat oniemieje z zachwytu nad miecznikami, mogą nie dać rady ich nigdzie sprzedać – bo okażą się trudne w budowie, za drogie i kosztochłonne w eksploatacji. Konkurencja na rynku jest duża, a ci sami potentaci, którzy nam z trudem zaproponują bazowy projekt pod trzy wymyślne okręty niemające odpowiedników na świecie, równocześnie będą przyjmować zamówienia na serie po sześć jednostek mniej wyszukanych, za to sprawdzonych w produkcji i obsłudze.

Czytaj też: „Możemy zginąć”. O liście w sprawie ORP Orzeł i o odpowiedzi MON

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną