Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Stare okręty i morze. Polska pod wodą właśnie staje się bezbronna

Ostatnie opuszczenie bandery na ORP „Sokół”. 8 czerwca 2018 r. Ostatnie opuszczenie bandery na ORP „Sokół”. 8 czerwca 2018 r. Łukasz Dejnarowicz / Forum
W tym roku zezłomowane będą dwa okręty podwodne Kobben. Nie ma czym ich zastąpić. Polska zostanie z jednym i nie całkiem sprawnym, czyli bez zdolności do walki pod wodą.

Plan Przekazywania Agencji Mienia Wojskowego trwale zbędnych rzeczy ruchomych w 2021 r. pokazuje jasno: okręty podwodne typu 207 Kobben o numerach burtowych 295, 296 i 297 znikną ze stanu dywizjonu 3. Flotylli Okrętów i zostaną zutylizowane. Jednostki przeklasyfikowano do piątej kategorii sprzętu wojskowego, czyli całkowicie zużytego, którego naprawa czy modernizacja jest bezcelowa i nieopłacalna.

Z tych trzech okrętów dwa są formalnie jeszcze w czynnej służbie – to ORP „Bielik” (nr 296) i ORP „Sęp” (295). ORP „Kondor” (297) został wycofany w 2017 r., a rok później ten los spotkał jeszcze nr 294, czyli ORP „Sokół”. Za kilka miesięcy zakończy się więc niemal 20-letnia historia służby ponad 50-letnich staruszków pod polską banderą. Niestety, tak też kończy się na razie aktywność naszej floty podwodnej. Trudno bowiem uznać, że jest nią jeden pozostały w służbie okręt, zwłaszcza jeśli nie jest w pełni zdolny do wykonywania misji bojowych.

To kolejna historia z życia wojska, którą MON się nie pochwali, bo przeczy oficjalnie propagowanej wielkiej modernizacji, ujawnia rozdźwięk między treścią dokumentów strategicznych a ich realizacją, zdradza brak koncepcji i obnaża nieudolność resortu. Wstyd dla polityków i zniewaga dla marynarzy.

Czytaj też: Wicher ze wschodu. Gry wokół rakiety

Prowizorka – polska norma

Kobbeny miały odejść dużo wcześniej. Kupiono je z myślą o dekadzie użytkowania za rządów SLD-PSL w 2002 r. To była zresztą władza, która ma się czym pochwalić w kwestii modernizacji wojska. Wtedy pojawiły się kołowe transportery opancerzone z Finlandii (zwane rosomakami) czy przenośne pociski przeciwpancerne Spike z Izraela. Rozpoczęto – i niestety szybko okulawiono – niezwykle ambitny program budowy siedmiu dobrze uzbrojonych korwet Gawron. Dziedzictwem lewicy jest cywilizacyjny przełom w lotnictwie bojowym: zakupiono od USA 48 wielozadaniowych myśliwców F-16 Jastrząb. Używane kobbeny z Norwegii były w tej układance prowizorką, wyjściem mało ambitnym i tymczasowym, za to darmowym i szybko załatwionym, jeszcze na fali wejścia Polski do NATO.

Pozbywaliśmy się poradzieckich okrętów znanych w NATO jako foxtroty, nordyckie królestwo nowemu sojusznikowi nieodpłatnie przekazało pięć jednostek: cztery operacyjne i jedną z przeznaczeniem na tzw. kanibalizację – wyjmowanie części zamiennych. Ten piąty kobben najwcześniej poszedł na muzealną emeryturę. Bilans był taki, że otrzymaliśmy z Norwegii okręty niewiele młodsze niż radzieckie, za to aż cztery i zachodnie, umożliwiające pełne szkolenie podwodniaków z amerykańskimi fregatami (również używanymi i pozyskanymi zaraz po wejściu do NATO, one także czekają na następców).

Błędem okazało się jednak nierozpoczęcie w porę procesu generacyjnej wymiany okrętów. Prowizorka stała się normą – zgodnie z polską normą.

Czytaj też: NATO kontra Rosja. Kto kogo wymanewruje?

Wybite „polskie kły”

Dekadę po wcieleniu kobbenów padła druga niezrealizowana obietnica: ich następcami miały być okręty prawdziwie nowoczesne, wyprodukowane specjalnie dla Polski i to z udziałem naszych stoczni. Program Orka, wpisany do planu modernizacji wojska przez rząd PO-PSL, miał być przełomowy, bo okrętom przypisano też nową rolę – nosicieli skrzydlatych pocisków dużego zasięgu. Miał to być jeden z „polskich kłów”, kąsający rosyjskiego niedźwiedzia, gdyby się na nas zamachnął. Rozpoczął się wyścig po pieniądze i prestiż. Do rywalizacji o ambitne zamówienie stanęli wszyscy europejscy potentaci stoczniowi z Francji, Niemiec, Szwecji i Hiszpanii.

Równolegle rząd ze zmiennym szczęściem starał się o owe kły – wystrzeliwane spod wody pociski manewrujące. Szybko się okazało, że poprzeczka wisi za wysoko. Piętrzyły się problemy: technologiczne, przemysłowe, z integracją uzbrojenia. Planowane trzy okręty podwodne Orka to był koszt minimum 10 mld zł. Sztandarowy program morski utonął, zanim wypłynął.

O dziwo rząd PiS nie tylko go podtrzymał, ale nadał mu nowy impet. Antoni Macierewicz za faworytów miał Francuzów, którzy jako jedyni oferowali komplet: okręty Scorpene plus pociski MdCN wraz z myślą strategiczną mającą z Polski uczynić kieszonkowe mocarstwo. Podobało się to nawet lekceważącym marynarkę i Bałtyk ludziom PiS w MON. Tomasz Szatkowski pisał w „Koncepcji obronnej RP” w maju 2017 r., że dzięki „nowym okrętom podwodnym radykalnie wzrosną możliwości obrony Wybrzeża” i powstanie „polski kompleks antydostępowy”. Macierewicz zapowiedział, że do końca roku podpisze umowę na nowe okręty podwodne. Ale w styczniu już nie było go w rządzie. Okrętów nie było też.

Czytaj też: Błaszczak słabnie, Amerykanie nie dzwonią. Rok w MON

Na dno priorytetów Błaszczaka

Mariusz Błaszczak miał inne podejście i kogo innego słuchał. Jego priorytetem było zagwarantowanie Polsce amerykańskich wojsk na trwałych zasadach, przypieczętowane wielomiliardowymi umowami na uzbrojenie. A USA nie produkują małych okrętów podwodnych o klasycznym napędzie, lecz wyłącznie wielkie atomowe boomery (nosiciele rakiet strategicznych) i hunter-killery (polujące na okręty podwodne wroga w przesmykach oceanów). Małe, przybrzeżne jednostki na Bałtyk i wody Europy to domena właśnie tego kontynentu.

Poza tym kluczową rolę minister widział dla firm produkujących sprzęt pancerny i artylerię, stocznie lekceważył. Okręty podwodne spadły niemal na dno listy priorytetów. Dobitny dowód nadszedł, gdy po krytycznej wobec MON wypowiedzi kontradmirała Mirosława Mordela Błaszczak po prostu zwolnił oficera.

W nowym planie modernizacji po zapewnieniach, że z niczego nie rezygnuje, i przechwałkach, że wyda na sprzęt ponad 500 mld zł, minister przesunął zakup nowych okrętów podwodnych na czwartą dekadę XXI w. Marynarzom obiecał „rozwiązanie pomostowe”, czyli używane, choć nowsze okręty zachodniego typu, najchętniej wypożyczone. Zaczęło się polowanie na następcę kobbenów: od Brazylii przez Afrykę Południową po Singapur. Egzotyczne wyprawy nie przyniosły łupu, zwrócono się więc do sąsiadów mających w miarę nowoczesne jednostki w służbie i planujących zastąpić je (podejście zdaje się obce MON) jeszcze nowszymi i jeszcze lepszymi.

Negocjacje toczyły się zakulisowo, a blokada informacyjna narzucona przez Błaszczaka sprawiła, iż potwierdzonych informacji z ich przebiegu jest niemal zero. MON chciał najpierw leasingu okrętu, ale to najwyraźniej okazało się zbyt skomplikowane. W czerwcu 2019 r. w światku zbrojeniowym gruchnęła wieść, że Niemcy i Szwedzi ostatecznie nie wchodzą w to. Szansę dostrzegli Francuzi, którzy zamiast nowych lub używanych okrętów (sami też nie mają klasycznych, tylko atomowe) promowali przeróbkę ORP „Orzeł” z wykorzystaniem francuskich komponentów (Szwedzi i Niemcy także mieli swoje propozycje). Ale zamiast modernizacji MON zlecał kolejne naprawy, zniechęceni Francuzi zamknęli właśnie biuro ich stoczniowej Naval Group. Pogodzili się chyba z faktem, że poważnych inwestycji w marynarkę wojenną w Polsce nie ma i nie będzie.

Były dowódca wojsk USA w Europie: Rosja jest groźna

Szwedzkie atuty

W obliczu nadchodzącej podwodnej katastrofy Warszawie udało się przekonać Sztokholm do odkupienia dwóch jednostek typu A17. Szwedzi są w komfortowej sytuacji – mają wyspecjalizowaną stocznię Saab-Kockums, tradycję i doświadczenie w modernizacji floty, a w nowej strategii obronnej postawili na wzmocnienie sił podwodnych. Właśnie budują okręty A26, które swego czasu oferowali też nam, a nawet na życzenie Warszawy dodali rewolwerowe wyrzutnie pocisków manewrujących.

Proponowane do odkupienia jednostki nie są nowe, pochodzą z połowy lat 80. Ich główną przewagą jest niezależny od powietrza napęd. Klasyczny okręt dieslowsko-elektryczny używa silnika spalinowego jako generatora do ładowania baterii, bo pod wodą korzysta z silnika elektrycznego. Ale żeby diesel działał, okręt musi wystawić tzw. chrapy, którymi zasysa powietrze. Wynurzanie okrętu oczywiście ułatwia jego wykrycie i zmniejsza skrytość działania, największą zaletę walki podwodnej. Szwedzkie rozwiązanie silnika niezależnego od powietrza opiera się na zbiornikach ciekłego tlenu, zapewniających dwutygodniowe przebywanie pod wodą. Przeskok z chrapowych kobbenów i Orła na niezależny od powietrza napęd stirling byłby dla polskich marynarzy nowym doświadczeniem. Tyle że – jak głosi nieoficjalna wieść – Szwedzi słono wycenili okręty, co miało być głównym powodem opóźnienia w negocjacjach. Mariusz Błaszczak zapowiedział szybką umowę ponad rok temu. Obietnica znalazła się w zapowiedziach resortu na obecny rok. Nawet jeśli dopnie swego, wdrożenie A17 do służby musi jednak potrwać – nie ma żadnych szans, by odchodzące na złom kobbeny zastąpiły szwedzkie västergötlandy. Podwodnej dziury nie udało się zapełnić, zanim się w pełni ukazała.

Polscy podwodniacy zostaną więc w tym roku z jednym, od lat wciąż naprawianym okrętem ORP „Orzeł”. Usterki i awarie trapiące tę radziecką konstrukcję typu kilo sprawiają, że jednostka jest tylko częściowo zdolna do działań bojowych. Owszem, wychodzi z portu wojennego na rejsy szkoleniowe, zanurza się i wynurza. Ale do walki potrzebuje sprawnego kompleksu hydroakustycznego, a z jego naprawą są problemy wynikające z braku dostępu do rosyjskiej technologii i części. Obecnie Orzeł naprawiany jest przez prywatną firmę, należącą zresztą do byłego członka załogi, przy współpracy z Ukrainą. Jednak nawet sprawny okręt to za mało, by wypełnić wszystkie cele operacyjne i szkoleniowe, brać udział w sojuszniczych ćwiczeniach, chronić instalacje morskie. Polska flota podwodna przestaje istnieć, miejmy nadzieję, że przejściowo.

Czytaj też: Occasus napada na Polskę. Co robi NATO?

Dziurawa strategia

Łatwość, z jaką Polska pozbyła się zdolności do prowadzenia walki podwodnej, jest zadziwiająca. Na całym świecie zaczyna się na nowo doceniać to narzędzie prowadzenia polityki obronnej. Okręty mogą być strategicznie użyteczne, o ile się je mądrze wykorzystuje. Gwarantują nawet słabszym armiom możliwość blokowania, atakowania i zastraszania znacznych sił przeciwnika, są idealne do prowadzenia morskich szachów. Wbrew rozpowszechnionej opinii Bałtyk zapewnia im świetne warunki działania – choć jest morzem średnio płytkim, ma warstwy zmiennego zasolenia, które doświadczona załoga może wykorzystać do ukrywania się. Na głębszych akwenach Morza Północnego i Atlantyku udział polskich okrętów podwodnych w operacjach sojuszniczych jest zarówno cennym wsparciem zdolności NATO, jak i manifestem politycznym. Truizmem jest przywołanie rosnącej zależności Polski od handlu morskiego i morskich instalacji energetycznych, portów, połączeń światłowodowych. Okręty podwodne służą zarówno do ich niszczenia, jak i osłony. Pozbywając się floty podwodnej, za jednym zamachem rezygnujemy z obu możliwości.

Widać jak na dłoni, że Polska jako państwo nie dorobiła się strategii morskiej i nie posiada jej militarnego komponentu. Innym wytłumaczeniem może być tylko teza, że rządzący w rażący sposób zaniedbują ten aspekt bezpieczeństwa narodowego, co ocenić powinni wyborcy. O tym, jak bardzo powierzchowne jest rozumienie roli okrętów podwodnych w strukturach MON, niech świadczy udzielona posłom opozycji w styczniu odpowiedź na interpelację w sprawie kobbenów. MON dowodził, że „są zdolne do bezpiecznego zanurzania i wynurzania” – i chyba z dumą dodał, że ostatnia taka operacja została przeprowadzona we wrześniu. Nie wspomniał, że była to ostatnia akcja przed odesłaniem kobbenów do utylizacji.

Czytaj też: Pięć lat Dudy. Słaby zwierzchnik słabej armii

Ten MON tak ma

Ale okręty podwodne to nie jedyny przykład. Za rządów PiS, mimo rosnącego skokowo budżetu obronnego, nie udaje się zastępować generacyjnie nowszym w zasadzie żadnego starego sprzętu użytkowanego przez wojsko, a część zaplanowanych działań poprzedników jest torpedowana. Koronnym przykładem są śmigłowce, wśród których w służbie zdarzają się 40-letnie i starsze „eksponaty”. Każda godzina ich lotu okupiona jest wysiłkiem techników i nie mniejszą odwagą załóg. Przygotowany w latach 2013–14 szeroki plan wymiany śmigłowców, oparty na francuskiej ofercie H225M Caracal jako wspólnej platformie dla wielu odmian i typów, został w 2015 r. zakwestionowany, a później odrzucony. W zamian zakupiono niewielkie partie śmigłowców dla marynarki, która istotnie miała jedne z najstarszych Mi-14, ale i dla wojsk specjalnych, które używały stosunkowo nowych Mi-17. MON dopiero przymierza się do zastąpienia lekkich śmigłowców Mi-2, wśród których najmłodsze mają 35 lat. Ponad 40 lat mają też nasze podstawowe systemy obrony powietrznej Newa i Kub – używające niemal zabytkowych podwozi i pojazdów zabezpieczenia (zdjęcia z ćwiczeń robią furorę wśród młodych internautów, którzy pytają, czy to historyczna rekonstrukcja, czy rzeczywistość sił zbrojnych w XXI w.).

A myśliwce? Ogłosiwszy zakup F-35, MON ani słowem nie zająknął się o normalnej, generacyjnej ścieżce modernizacji i wymiany F-16, które nie będą wiecznie nowoczesne i ciągle wysoce sprawne, a za kilka lat osiągną połowę przewidywanego czasu eksploatacji. Przykłady można mnożyć. Chociaż modernizacja nie ma tylko ciemnych stron, do użytku wprowadzane są w ostatnich latach systemy całkiem nowe (Krab, Rak, Poprad, Pilica), bardzo nowoczesne (samoloty szkolne M346 Bielik i niszczyciele min Kormoran II) i unowocześnione (Leopard 2PL) – głównie poprzez realizację zaplanowanych i zakontraktowanych zamówień. Przy skali potrzeb to jednak nadal wyspy, których nie strzegą już nawet okręty podwodne.

Czytaj też: Jak poradziecki sprzęt Polaków trafił do NATO

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną