Wyraźnie już widać, że nie będzie to spektakularne „wejście smoka”. Pod kinami nie ustawiają się kolejki, publika sprawia wrażenie raczej obojętnej. Zupełnie inaczej niż cztery lata temu, kiedy tłum wielbicieli na Dworcu Centralnym fetował stawiającego się na wezwanie pisowskiej prokuratury Donalda Tuska. Teraz szału nie ma, a byłego premiera witać będzie co najwyżej skromna partyjna delegacja z wiązanką przywiędłych goździków. Choć może to i lepiej, gdyż pompowanie balonika oczekiwań przed operacją o wysokim stopniu ryzyka nie jest specjalnie rozsądne. A tak właśnie należy potraktować polityczną repatriację Tuska.
Owa społeczna obojętność ma swoje uzasadnienie. Pandemia dała nam w kość i jako społeczeństwo jesteśmy już wykończeni. Oddalamy więc od siebie publiczne emocje, pragniemy odreagować nagromadzony stres, odpocząć. Z bolesną świadomością, że jesienią wirus może wrócić. Na razie jednak cieszymy się wakacyjnym okienkiem i perypetie polityków niespecjalnie nas interesują. Tak jest zresztą od wielu tygodni. Polaków raczej obeszła polityczna awantura wokół ratyfikacji Funduszu Odbudowy, zignorowali zapowiedź Polskiego Ładu, nie kręci ich epopeja rozwodowa w Zjednoczonej Prawicy. Nic więc dziwnego, że i Tusk nie przykuł ich uwagi.
Czytaj też: Gorzka dwudziestka Platformy
Powrót Tuska. Po pierwsze: wyjść z Twittera
To zjawisko typowo sezonowe i nie należy wyciągać na jego podstawie daleko idących wniosków. Zainteresowanie może po prostu przyjść w swoim czasie, kiedy wróci lepszy klimat dla polityki. Już bardziej powinny Tuska dzisiaj martwić symptomy zwątpienia w dotychczas dominujący i niepodzielnie kojarzony z nim model „twardej” opozycyjności.