Ujawnienie współpracy Marka Piwowskiego z SB nie wstrząsnęło ani środowiskiem artystycznym, ani opinią publiczną. Wyznania reżysera przyjęto na ogół z pełnym zrozumienia rozbawieniem. Reakcji tej nie uważam za wytwór cynizmu albo obojętności; owszem, prędzej widzę w niej zbiorowy objaw zdrowego rozsądku i poczucia miary.
„Rozpocząłem działalność pisarską uskrzydlony myślą, że jestem jedynym na świecie konfidentem à rebours. O partyjnych pisałem, że są dwulicowi i że pragną powrotu ustroju kapitalistycznego; o ludziach, którzy mówili źle o Gospodarzu – pisałem, że są szczerymi demokratami kochającymi Ziutka Słoneczko. Donosy pisałem regularnie: dzwoniłem w tym celu do Komendy Głównej i podając swój kryptonim, prosiłem, aby połączyć mnie z porucznikiem Jankiem – to jeden z moich łapsów. Narobiłem im strasznego burdelu: nie połapali się nigdy”.
Byłbyż to ciąg dalszy – znanych nam już z „Newsweeka” oraz telewizyjnej „Kropki nad i” – zwierzeń Marka Piwowskiego (kryptonim Krost)? Wszystko zdawałoby się na to wskazywać. Jednak nie: autorem tych słów jest inny artysta, pisarz Marek Hłasko, który swoje przeżycia z 1952 r. odtworzył wiernie w „Pięknych dwudziestoletnich”.
Może zatem ujawniona niedawno historia Marka Piwowskiego nie była ani tak wyjątkowa, ani tak szokująca? Zdają się świadczyć o tym reakcje: tym razem z rzadka tylko słychać gromkie pohukiwania, a głosy potępienia dobiegają wręcz sporadycznie. Dominuje raczej poczucie konsternacji, pewnego zakłopotania, niekiedy nawet podszytego nieskrywaną sympatią; można odnieść wrażenie, iż rozprawiający o „Piwku” dyskutanci sami jeszcze nie wiedzą, co z tym fantem począć. Próbować zrozumieć powikłane losy czy wyrazić dezaprobatę, a przynajmniej zachować dystans; obrócić sprawę w żart, zbagatelizować czy w ogóle machnąć ręką.
Przepytująca reżysera Monika Olejnik stwierdziła tylko, że „jest jej przykro”. Zaś prokuratorsko-badawcze, przewiercające delikwenta na wskroś, spojrzenie prof. Ryszarda Terleckiego (który wcześniej ujawnił agenturalną przeszłość swego ojca) topniało w trakcie rozbrajająco szczerych wywodów „agenta Krosta”, aż wreszcie pierwotna surowość zupełnie roztopiła się w niepewnym uśmiechu, odsłaniającym kompletną bezradność wobec przypadku tak nietypowego.
Sprawa jest wszakże szersza i dotyczy nie tyle nawet enfant terrible naszego filmu, ile postaw środowisk artystycznych – a może i polskiej inteligencji w ogóle – w czasach PRL, ze szczególnym uwzględnieniem „środkowego” okresu, rozciągającego się od początków odwilży lat 50., poprzez długotrwałe rządy Gomułki, aż po wczesnego Gierka. Warto przywołać i wczuć się w klimat tamtej epoki, w jej duchową atmosferę.
Zacznijmy od tego, że nawet najzagorzalsi przeciwnicy ustroju nie wyobrażali sobie jego upadku. Wydawało się to w jakiejkolwiek przewidywalnej perspektywie po prostu niemożliwe. Stefan Kisielewski opowiadał mi, że gdy w latach 50. spoglądał na mapę globu (z rosnącą przewagą koloru czerwonego), to nawiedzała go ponura myśl, iż komunizm może naprawdę zagarnąć cały świat, „i to na sto lat z okładem”.
Wiesław Chrzanowski, schwytany w 1946 r., podpisał zobowiązanie do współpracy z UB tylko po to, by umknąć i ostrzec zagrożonych kolegów z konspiracji; ponownie złapany, przypłacił to sześcioma laty stalinowskiego więzienia. Lecz i za czasów Gomułki służby nie spuszczały go z oka: „Takie spotkania w okresie tzw. małej stabilizacji, gdy nie rysowały się widoki na zmianę sytuacji (i nie uprawiano opozycyjnej działalności), były denerwujące. Odmowa mogła grozić trudnościami w pracy zawodowej, w otrzymaniu paszportu, przydziale mieszkania, dostępie dzieci do studiów etc.”. Toteż spotykał się z bezpiekiem w kawiarniach, zawsze wykpiwając się byle czym. Co zresztą nie uchroniło tego wybitnego polskiego patrioty przed znalezieniem się na „liście Macierewicza” w 1992 r.
Z ubekami w hotelu Metropol spotykał się też w 1969 r. Zbigniew Herbert. W listach do Czesława Miłosza strząsał z siebie całe obrzydzenie: „Grałem głupca, ale bez przyjemności. Stwierdziłem, że nie bardzo potrafię spacerować z gównem na głowie i że jestem tchórzem, bo boję się o resztę życia. Odchorowałem to (bezsenność, depresja), ale teraz już jest dobrze i pracuję”. Herbert „zwiewał”, czyli nie stawiał się na przesłuchania, kiedy, jak to określał, „zaczynał się Kafka”. Z Bogu ducha winnego Księcia Poetów lustracyjni gorliwcy też próbowali – nawet pośmiertnie – zrobić agenta.
Sam Marek Piwowski wspomina, jak Janusz Szpotański umawiał się z oficerem SB na obiady w Krokodylu, gdzie „gęgał mu różne dyrdymały, jednocześnie zbierając materiały do swojej opery”, za którą zresztą Gomułka posadził go niebawem na trzy lata. Zadziorny Kisiel nie bez uznania wyrażał się o wyborach dokonanych przez raczej „schodzącego z linii ciosu” Stanisława Dygata: „Ja go cenię, bo to pisarz, który się potrafił ustawić poza komunizmem – ale nie przeciw, poza socrealizmem, poza wszystkim. Miał swoje zainteresowania, swoją linię”.
Niepogodzeni z systemem ludzie obierali w tamtych trudnych czasach różne strategie: aktywności, obecności, a często po prostu przetrwania. Niektórzy, zwłaszcza za młodu, ryzykowali „zderzenie czołowe” z systemem, nie zawsze do końca świadomi, na co się porywają. Tak właśnie zaczynał w roku 1955 r. Marek Piwowski: od uczniowskiej organizacji podziemnej, haseł na murach, antykomunistycznych ulotek, nieudanej ucieczki na Zachód. Rezultat wiadomy: więzienie i niewolnicza praca w kopalni.
Podobnie wyglądały początki Stefana Niesiołowskiego i jego grona – próba wysadzenia pomnika Lenina, wyrok, więzienie. W 1968 r. przeciw władzy ludowej wystąpił samopas uczeń Bogdan Borusewicz; przebieg i finał tej akcji też nietrudno przewidzieć: rozlepianie ulotek, próba ucieczki, aresztowanie. Ten akurat przypadek posłużył zresztą Andrzejowi Wajdzie jako niemal literalny pierwowzór sceny dworcowej w „Człowieku z żelaza”.
Młodzieńczy bunt Piwowskiego rozumiem tym lepiej, że parę lat później, w 1962 r., z grupą nastolatków zakładałem w Gdańsku organizację tajną o oryginalnej nazwie… AK, trudniącą się zrywaniem czerwonych flag, niszczeniem portretów Marksa i Lenina etc. W szczeniackim zapale nie mieliśmy świadomości, na co narażamy – bardziej nawet naszych rodziców niż siebie samych. Na szczęście milicja nie złapała nas na gorącym uczynku. Takie to były gry i zabawy w one lata…
Każda z przytoczonych historii – i wiele innych również – stanowiła rzadki, odosobniony akt desperacji wynikły ze szlachetnego porywu emocji, zazwyczaj niedojrzały, nieprzemyślany, niekiedy zgoła straceńczy, w każdym przypadku nie tylko pozbawiony szans powodzenia, lecz z gruntu skazany na klęskę. Ale też bohaterowie tamtych zdarzeń wyciągali wnioski z porażek, z biegiem czasu zmieniając, często w sposób zasadniczy, swoje strategie wobec rzeczywistości. Polityczny sens owych metamorfoz po latach najtrafniej wyraził Jacek Kuroń: „Zamiast palić komitety, zakładajmy własne”. I tak było: Borusewicz współzakładał KOR, Niesiołowski – ROPCiO. A Piwowski nakręcił „Rejs”.
Wybory i decyzje heroiczne z natury rzeczy mogły być udziałem nielicznych. Zanim powstała „regularna” opozycja demokratyczna i nieodłączny od niej drugi obieg wydawniczy; tym bardziej zanim wybuchła Solidarność, porywając miliony ludzi – polska inteligencja twórcza musiała w realiach PRL szukać innego miejsca. „Niepodlegli nicości” artyści, uczciwi publicyści, niezależni duchem naukowcy, niepokorna młodzież studencka; wszyscy oni próbowali znaleźć jakieś enklawy wolności czy choćby względnych swobód.
Przestrzeń tę poszerzano na różne sposoby. Do żelaznego, klasycznego arsenału inteligencji zawsze należały: dowcip, ironia, sarkazm. Skoro ustroju nie dało się zmienić, to przynajmniej można go było ośmieszyć, wykpić, ukazać w krzywym zwierciadle satyry, dopiero w którym – paradoksalnie – odzyskiwał prawdziwe proporcje. Popularność utworów Kafki, Ionesco czy Dürenmatta nie była w owej epoce dziełem przypadku. W modzie był czarny humor anglosaski, teatr absurdu, wszelkie formy groteski. Triumfy święcił kabaret w istocie arcypolityczny: Dudek, Owca, Elita, Pod Egidą, Salon Niezależnych; studenckie teatrzyki, począwszy od legendarnych To Tu i Bim Bomu. Swoich przysięgłych wielbicieli, przyznajmy, w kręgach dość elitarnych miały morderczo szydercze utwory Janusza Szpotańskiego czy rzeczy w rodzaju „Książek najgorszych” Stanisława Barańczaka.
Ten prześmiewczy nurt w różnorakich przejawach wydał dzieła niezaprzeczenie wybitne. Twórcy tak różni jak Stefan Kisielewski, Antoni Słonimski, Antoni Marianowicz, Janusz Minkiewicz, Leopold Tyrmand, a później Wojciech Młynarski, Jerzy Dobrowolski, Stanisław Tym, Janusz Głowacki, Jacek Fedorowicz, Stanisław Bareja, Jan Himilsbach, Andrzej Krauze, Andrzej Czeczot, Andrzej Dudziński, Andrzej Mleczko, Jacek Kleyff, Jan Krzysztof Kelus – oraz legion innych – sprawiali, iż nasze raczej szare, a chwilami ponure życie w PRL rozjaśniał inteligentny uśmiech, niekiedy przechodzący w konwulsje ozdrowieńczego śmiechu. W ten nurt wpisywała się twórczość Marka Piwowskiego, a szczególnie jego (wespół z Januszem Głowackim) arcydzieło, niezapomniany „Rejs”. Film, który był nie tylko najlepszą w dziejach polską komedią, ale czymś nieporównanie głębszym i ważniejszym; przenikliwą psychospołeczną analizą świata absurdu, w jakim przyszło nam żyć.
Każdy, kto zna „Piwka”, doskonale wie, że jego „współpraca” z SB musiała być jawną parodią, jedną kolosalną kpiną. Sama opowieść o nagrywaniu snów Głowackiego przy wtórze szczebiotu „ptaków dziennych” mogłaby śmiało znaleźć się w „Rejsie”.
Właściwie rozległ się tylko jeden głos, już nie dezaprobaty, ale twardego potępienia. Prezes publicznego radia Krzysztof Czabański nie może pojąć, że „środowisko filmowo-pisarskie nie chce w ogóle oceniać tego faktu!”, co tylko potwierdza autokompromitację elit. „Powstaje pytanie – zastanawia się Czabański – czy film »Uprowadzenie Agaty« Piwowski zrobił na zamówienie?”. Ma się rozumieć, na zamówienie prowokatorów z UOP i „dawnych esbeków”. Dostaje się też Januszowi Głowackiemu, którego „nie interesuje, czy Piwowski donosił, czy nie, bo on ma odruch wymiotny na sprawę lustracji”. Prezes wymierza ostatni, miażdżący cios: „To pokazuje brak refleksji moralnej”.
Skądś znam ten ton. Pamiętam, jak podejrzanych osobników pokroju Głowackiego gromiono w minionej (zdawałoby się) epoce. Za niedopuszczalne szyderstwa w „Powrocie hrabiego Monte Christo”. Za szarganie narodowych świętości. Za fatalnie kojarzące się tytuły, ot choćby taka „Wirówka nonsensu”. Za niemoralne praktyki nudystyczne w Chałupach.
Okazuje się, że „Hrabia Monte Christo” rzeczywiście wraca. Jedyna pociecha, iż prezes Czabański był w czasach PRL tylko skromnym członkiem PZPR, a nie – na przykład – prezesem Komitetu do Spraw Kinematografii. „Rejs” Głowackiego i Piwowskiego nie miałby cienia szans. Głównie za „brak refleksji moralnej”.