Zaczęło się od spektakularnego upadku. Śródmiejska Spółdzielnia Mieszkaniowa w Warszawie, z majątkiem wartym 130 mln zł w nieruchomościach, stanęła nagle przed groźbą wyłączenia prądu w tysiącach mieszkań. Kasa okazała się pusta. Proces 12 osób, z byłą prezes Krystyną R. na czele, o wyprowadzenie z tej spółdzielni 42 mln zł (i próbę wyprowadzenia dodatkowych 120 mln zł, co jednak udało się zablokować) – toczy się trzeci rok.
W prokuratorskich zarzutach powtarza się sformułowanie, że Krystyna R. „samodzielnie i w sposób dowolny” dysponowała majątkiem spółdzielców. Zawarła umowę z dużą kancelarią prawną na 2,5 mln zł na negocjacje z wierzycielami. Tuż przed upadłością płaciła Marcinowi M., adwokatowi i zarazem członkowi rady nadzorczej spółdzielni, po pół miliona złotych za sprawy, w których reprezentował spółdzielnię. Gdy już została odwołana z funkcji prezesa, dorzuciła mu premię w wysokości 300 tys. I przelew – 120 tys. zł bez żadnej podstawy.
Powierzyła mu też w depozyt 3 mln zł. I to był gwóźdź do trumny. – Gdyby spółdzielnia dysponowała w tamtej chwili tymi pieniędzmi, w ogóle nie doszłoby do bankructwa. Ale one leżały już nie w kasie spółdzielni, tylko w kancelarii prawnika. Ten depozyt najbardziej pogrążył spółdzielnię – mówi dziś radca prawny Tomasz Szołucha, pełnomocnik spółdzielni w tym procesie.
Utrudnianie orientacji
20 kwietnia 2015 r. spółdzielnia ostatecznie upadła. Wszedł syndyk. I napięcie zaczęło już tylko rosnąć. Bo szybko doszło do konfliktu o to, kto ma zarządzać finansami spółdzielni. A dokładnie wnoszonymi przez mieszkańców opłatami; kwartalnie to niemal 4 mln zł.