Polityczne zdjęcie tygodnia to zbliżenie twarzy wicepremiera Jarosława Kaczyńskiego, ewidentnie zasypiającego podczas uroczystej prezentacji ustawy O obronie Ojczyzny. Nie chodzi o to, żeby się wyzłośliwiać nad zmęczonym, być może znajdującym się w słabszej fizycznej formie prezesem PiS, ale o głębszy sens tego przekazu. Otóż rząd, oprócz założeń ustawy, przedstawił wielki program rozbudowy polskiej armii, w tym podwojenia jej liczebności do ok. 300 tys. żołnierzy. Analitycy wojskowi od razu wszakże zwrócili uwagę, że projekt miałby być finansowany z długów i poza budżetem państwa; że nie przedstawiono ani harmonogramu zmian; ani struktury tej ogromnej armii; kompletnie zignorowane zostały kwestie demograficzne, a nawet plany obronne NATO (komentarz Marka Świerczyńskiego).
Prezentację natomiast poprzedzono pompatycznym wstępem, w którym Kaczyński mówił o zagrożeniu dla narodowego bezpieczeństwa i suwerenności, o możliwej militarnej inwazji ze Wschodu. Po czym „udał się na capstrzyk”, jakby mimowolnie potwierdzając, że to wszystko bujdy, że ukazana właśnie wizja wielkiej wojny i wielkiej narodowej armii jest równie realna jak senne majaki. Po co więc nagle przyśpieszono prace nad przygotowywaną od dwóch lat ustawą? Odpowiedź jest prosta: władza mająca dziś mnóstwo kłopotów – od pandemii po drożyznę – bardzo potrzebuje wojennej atmosfery i mobilizacji.
To się sprawdziło przy okazji wywołanego przez reżim Łukaszenki kryzysu humanitarnego na wschodniej granicy. Mocno naciągane określenie „wojna hybrydowa” zostało już nawet przyjęte przez opozycję; na granicę wysłano i wciąż wysyła się wojsko; premier Morawiecki i minister Błaszczak wielokrotnie, przebrani w paramilitarne mundury, odgrywali role dowódców frontowych; teraz budowane są potężne zasieki i tymczasowe bazy wojskowe.