Polacy lubią brąz. Bo nie mają innego wyjścia. Dorobek 57-osobowej reprezentacji, oddelegowanej na dalekie i z kibicowskiego punktu widzenia trudne do śledzenia igrzyska w Pekinie oraz okolicach, jest najskromniejszy z możliwych. Brązowy medal Dawida Kubackiego został jednak zgodnie odebrany jako przyjemna niespodzianka. Bo choć w skokach narciarskich jesteśmy mocni, w tym olimpijskim sezonie wyjątkowo Polakom nie idzie.
Nic nie wskazywało, że niemoc zostanie przerwana akurat na igrzyskach, a niewiele brakowało, by drugi medal dołożył Kamil Stoch. Jego czwarte miejsce w drugim konkursie indywidualnym nie zostało zresztą najlepiej przyjęte przez wszystkich cierpiących na medalomanię oraz urażoną dumę z powodu podciętych skrzydeł polskich orłów. Alarmowano, że mistrz Kamil został oszukany, gdyż ten, który sprzątnął mu brązowy medal sprzed nosa, Niemiec (wiadomo!) Karl Geiger, dokonał szwindlu z kombinezonem, który rozpościerał się tam, gdzie akurat miał przylegać, zwiększając w ten sposób powierzchnię nośną skoczka. Dopiero gdy wątpliwości na korzyść Geigera wyjaśnił polski sędzia skoków, przypominając, że przed każdym konkursem sprzęt jest poddawany drobiazgowym badaniom pod kątem regulaminowej zgodności, a i nasi reprezentanci święci nie są, bo szukają luk w przepisach, lament ustał.
Nie ma pewności, czy honorowy brąz Kubackiego uratuje posadę czeskiego trenera Michala Dolezala, gdyż padają głosy, że skoro nasi bez wyjątku skaczą w tym sezonie poniżej oczekiwań, to zawiodły przygotowania. Najwidoczniej szkoleniowca, dla którego jest to zresztą pierwsza samodzielna praca, misja przerosła. Wypatrywanie na igrzyskach medali w skokach stało się już poniekąd narodową kibicowską tradycją. Cztery lata temu w Pjongczangu tylko dzięki nim zaistnieliśmy w klasyfikacji (do indywidualnego złota Stocha doszedł jeszcze brąz w drużynie) i była okazja, by powtórzyć, że polska obecność w światowej czołówce to dzieło spójnego, systemowego szkolenia opartego na klubach.