Przez „intelektualistów władzy” rozumiem ludzi zarabiających swym umysłem w mediach klasycznych i społecznościowych, w instytucjach kultury, w dziedzinie literatury i sztuki. A jednocześnie intensywnie wspierających partię, choć niekoniecznie jako funkcjonariusze czy urzędnicy. Jeżeli pominąć banalnych karierowiczów, aktywni w Polsce naszego czasu „intelektualiści władzy” muszą – poza możliwymi korzyściami materialnymi czy prestiżowymi – mieć jakiś powód, by nie poddać się moralnym dylematom i poznawczemu dysonansowi na widok tego, co robi PiS. Mogą oczywiście na użytek zewnętrzny, a nawet dla uspokojenia własnego sumienia zakładać rozmaite maski jak bohaterowie „Zniewolonego umysłu” Miłosza. Politycznego cynizmu („przecież jest, jak jest, bo tak musi być, a w dodatku tak jest skutecznie” itd.), społecznego czy politycznego symetryzmu („przecież władza PO była równie paskudna”, „przecież PiS wreszcie realizuje ideały lewicy/prawicy/centrum” itp.) albo pięknoduchowskiego eskapizmu („nie obchodzi mnie polityka, ważne, że wreszcie…”). Ale kiedy trzeba, należą oni wszyscy do karnej armii prezesa.
Pokolenie 1989
Na początku tę intelektualną formację łączyła niechęć do skorumpowanych w ich oczach rządów (SLD, a potem PO), ideały państwowotwórcze, w tym myśl o budowie nowego lepszego państwa, przekonanie o koniecznym miejscu moralnej czystości w polityce i wynikająca z tego bezkompromisowość, tak wygodna dla ich przyszłego patrona Jarosława Kaczyńskiego. Złośliwsi dodają, że byli oni też ludźmi głęboko sfrustrowanymi – brakiem medialnego, zawodowego czy finansowego sukcesu, pominięciem w różnych sferach i konstelacjach władzy. Ale frustracja dotyczyła raczej Polski niż ich osobistych losów.