Znowu się nie rozpadli. Zjednoczona Prawica wyszła z kolejnych turbulencji. Jarosław Kaczyński oznajmił koalicjantom, że chce z nimi rządzić do końca kadencji, a przyspieszonych wyborów w tym roku nie będzie. Sukces? Jeśli sukcesem jest niewpadnięcie do dołu, który samemu się wykopało, to tak, Kaczyński odniósł sukces. Czy prezesowi uda się ten dół zasypać, to już inna sprawa.
Cykl życia koalicji wygląda teraz z grubsza tak: jest sprawa do załatwienia, sprawa zaczyna grzęznąć, media to nagłaśniają, ziobryści się burzą i straszą samodzielnym startem, Ryszard Terlecki grozi wyborami i odstrzeleniem nielojalnych posłów, koalicjanci miękną, Kaczyński prostuje sytuację, PiS coś komuś daje lub obiecuje, sprawa jest załatwiana. Trwa to tygodniami, a czasem miesiącami. Teoretycznie można by ten proces uprościć i przyspieszyć (jest sprawa, sprawa jest załatwiana), ale obóz władzy zagubił gdzieś tę umiejętność.
Cel pierwszy: naprawa koalicji
Ostatnio dużymi rzeczami do załatwienia był wybór Adama Glapińskiego na drugą kadencję prezesa NBP oraz uchwalenie prezydenckiego projektu ustawy o Sądzie Najwyższym. Obie sprawy bardzo dla Kaczyńskiego ważne. Właściwy prezes NBP (taki, co przed wyborem pojedzie do siedziby rządzącej partii na posiedzenie klubu parlamentarnego) to jeszcze jeden bezpiecznik ustrojowy na wypadek zwycięstwa opozycji. Mógłby nie tylko utrudniać politykę gospodarczą przyszłemu rządowi, lecz i zapewnić schronienie dla części działaczy PiS. A jego kadencja potrwa do 2028 r.
Ustawa o SN natomiast to ułomny wprawdzie, ale chyba akceptowalny dla Komisji Europejskiej sposób na odblokowanie Krajowego Planu Odbudowy, a więc pierwszy z kilku kroków do otrzymania przez Polskę pieniędzy z Funduszu Odbudowy.
Andrzej Duda 11 stycznia zgłosił w Sejmie kandydaturę Glapińskiego, a 3 lutego ogłosił inicjatywę ustawodawczą w sprawie SN.