Źródeł lęku jest wiele, oczywiście na czele z wojną w Ukrainie, chociaż pierwszy szok towarzyszący rosyjskiej agresji niewątpliwie już minął. Ostatnio coraz bardziej dominują obawy ekonomiczne, wynikające z przyspieszającej inflacji, szalonych cen nośników energii, wysokich stóp procentowych, słabości polskiej waluty. Na razie większość z nas stara się jeszcze utrzymać dotychczasowy poziom życia, korzystając ze zgromadzonych rezerw. Tegoroczny sezon urlopowy naznaczony jest jednak przeczuciem raczej już nieuchronnego schyłku dobrych czasów.
Konsumencki pesymizm idzie zresztą w parze z narastającymi obawami przedsiębiorców. Z niedawnego badania GfK Polonia wynika, że w oczekiwaniu na recesję firmy rewidują plany, rezygnując z zatrudniania nowych pracowników. Według deklaracji płace mają wzrosnąć mniej więcej o 7 proc., czyli niemal dwa razy mniej, niż wynosi obecnie inflacja. Na inwestycje też liczyć nie należy, chociaż to akurat pięta achillesowa polskiej gospodarki już od lat. Teraz ich poziom wręcz szoruje po dnie. Kiepskich nastrojów nie należy bagatelizować, gdyż najczęściej przekładają się na indywidualne decyzje, od których zależy później wzrost gospodarczy. Wszystko więc wskazuje, że czeka nas głębokie spowolnienie, a może i recesja. Jeszcze pół biedy, gdyby spadający popyt okazał się naturalnym hamulcem dla rosnących cen. Spora część ekonomistów straszy jednak znacznie dolegliwszym scenariuszem stagflacji, czyli gospodarczej stagnacji połączonej z utrzymującą się wysoką inflacją.
W tej sytuacji nie powinno dziwić, że rywalizacja polityczna wyraźnie koncentruje się na kwestiach ekonomiczno-bytowych. Polityka w końcu jest od tego, aby odpowiadać na kluczowe aktualnie wyzwania. Konflikt mamy, niestety, zbyt głęboki, aby oczekiwać daleko idącej odpowiedzialności.