Kiedy skończą się wakacje, formalnie zostanie tylko rok do wyborów. Na razie już ruszyły intensywne badania terenowe elektoratu: liderzy głównych partii i lokalni działacze rozpoczęli spotkania z wyborcami. W ciągu paru tygodni takich spotkań odbyło się podobno kilkaset, ale politycznie i medialnie liczą się przede wszystkim podróże Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego. Obaj odwiedzają najczęściej średnie i mniejsze miasta – Sochaczew, Grudziądz, Końskie, Nowa Ruda – bo tam ma się rozegrać decydująca batalia o brakujące każdemu do zwycięstwa kilka procent głosów. Spotkania mają różny charakter. Tuskowe są bardziej otwarte, częściej konfrontacyjne; Kaczyńskiego – reżyserowane i strzeżone, ale w gruncie rzeczy chodzi o to samo. Obaj liderzy testują tematy kampanijne, reakcje publiczności, ćwiczą retoryczne chwyty.
Paradoksalnie, tym razem nieco łatwiejsze zadanie ma Donald Tusk, bo bardzo niewygodny dla władzy temat inflacji (w języku PO nazywanej drożyzną), jest dziś absolutnie polskim lękiem numer jeden. Ale czy będzie głównym tematem kampanii? Wielka konwencja PO w Radomiu, a zwłaszcza wystąpienie Donalda Tuska, sugerują linię ataku. To wina PiS, że inflacja w Polsce jest nieporównanie wyższa niż w innych krajach Europy, więc kiedy odejdzie Glapiński i „skończy się PiS, skończy się drożyzna”. Przy tym lider PO nie daje się wciągać w subtelniejsze rozważania o sposobach walki z inflacją czy usunięcia ze stanowiska prezesa NBP – przekaz jest prosty, dosadny, emocjonalny. To tu, na froncie inflacyjnym, Tusk chce złamać Kaczyńskiego.
Prezes PiS i jego sztabowcy ćwiczą na razie dwie równoległe strategie. Pierwsza to przyklejenie inflacji do Tuska.