Mariusz Błaszczak grozi oficerom konsekwencjami za utrudnianie masowej rekrutacji do wojska wedle jego wizji. Dowódcy mają najpierw przyjmować ochotników, a dopiero potem szkolić ich tak, by byli do czegoś przydatni.
Okólnik upominający – tak można określić pismo sygnowane przez ministra obrony, jakie w ostatnich dniach otrzymali dowódcy jednostek i instytucji wojskowych w całym kraju. Błaszczak zarzuca im niezrozumienie monowskich intencji powiększania armii, zarysowanych w ustawie o obronie ojczyzny. A także, ni mniej, ni więcej, sabotowanie najważniejszego procesu w tej sprawie, jakim ma być zaciąg ochotników w ramach dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej. Akcja prowadzona jest dopiero od 21 maja, więc konieczność wysłania urzędowego upomnienia już po kilku miesiącach może świadczyć o tym, że coś nie idzie tak, jak to sobie założył minister.
Czytaj też: Błaszczak, wódz naczelny. Zastąpi w rządzie Kaczyńskiego
Błaszczak grozi konsekwencjami
Błaszczak pisze o utrudnieniach w procesie przydzielania i wyznaczania kandydatów na stanowiska służbowe przez Wojskowe Centra Rekrutacji, a także o nieuzasadnionym blokowaniu przez jednostki i instytucje wojskowe stanowisk, o które mogliby się ubiegać ochotnicy. Za niedopuszczalne uznaje też wyrzucanie profili kandydatów z elektronicznego systemu ewidencji. Wytyka dowódcom brak należytego zainteresowania ochotnikami po ich skierowaniu do jednostek wojskowych. Nie wspomina, jaka jest skala tego problemu ani skąd te informacje. Można się domyślać, że w ciągu kilku miesięcy naboru napłynęło do resortu ileś skarg, zażaleń, a może donosów.
Dlatego Błaszczak nie ogranicza się do wypomnienia niedociągnięć, ale wydaje kategoryczne polecenia i grozi konsekwencjami. Nakazuje prowadzenie skrupulatnej ewidencji wakatów i procesu ich zapełniania w systemie elektronicznym (zwanym w MON SEW-Online). Poleca, by jak największa liczba kandydatów do rocznej służby po odbyciu 28-dniowego szkolenia podstawowego kontynuowała szkolenie specjalistyczne zgodnie z predyspozycjami. Ci, którzy będą cokolwiek utrudniać, zostaną ukarani. „Będę wyciągać konsekwencje kadrowe wobec dowódców, którzy podejmują działania utrudniające proces zwiększania liczebności Sił Zbrojnych RP” – grozi minister na koniec okólnika.
Dlaczego nabór do wojska może nie iść tak sprawnie, jak założył Błaszczak? Czy dowódcy chcą storpedować plan ministra? Po pierwsze, trzeba sobie uświadomić, że praktyczna odpowiedzialność za skokowe zwiększenie liczebności wojska została zrzucona na jednostki i centra rekrutacji, którym nie przybyło etatów ani ludzi. Trzeba też pamiętać, że wojsko przeszło już dwie fale kadrowego wysysania: najpierw u zarania projektu Wojsk Obrony Terytorialnej, a później przy okazji tworzenia 18. dywizji zmechanizowanej (przy czym do „terytorialsów” odeszło znacznie więcej doświadczonych oficerów i podoficerów, specjalistów od szkolenia). MON założył jednak, że mimo to „obsłudze” spodziewanej dodatkowej fali zgłoszeń podołają wydrenowane z doświadczonych kadr jednostki. A wszystko miało dziać się na już.
Czytaj też: „Ponury żart”. Rezygnacja w cieniu zakupów Błaszczaka?
Jakich żołnierzy dostaniemy?
Ustawa o obronie ojczyzny została uchwalona 11 marca, w kwietniu i maju opublikowano rozporządzenia określające zasady rekrutacji i odbywania dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej, a dwa tygodnie później, podczas serii – a jakże – pikników z udziałem Błaszczaka, ruszył z pompą nabór do nowego rodzaju służby. Niecałe trzy miesiące potem okazuje się, że minister musi osobiście interweniować i upominać podwładnych.
W rozporządzeniu zapisano dokładnie to, o co teraz w piśmie dopomina się Błaszczak. To dowódcy jednostek wojskowych mieli tworzyć ewidencję stanowisk i szkoleń dostępnych dla ochotników, a szefowie 86 centrów rekrutacji – zbierać i przesyłać wnioski kandydatów. Dane te miały spływać do centralnego wojskowego centrum rekrutacji w Warszawie, które miało dopasowywać kandydatów do możliwości szkoleniowych wojska. W jednostkach powołane miały być zespoły zajmujące się przyjmowaniem ochotników i kierowaniem na szkolenia. Przepisy nie rozstrzygały, czy tworzone mają być dla nich osobne grupy, czy też pozostaną w grupach dla kandydatów do służby zawodowej. Cały system od razu wyglądał na dość skomplikowany, a dodatkowe obowiązki zostały nałożone na dowódców jednostek bez zapewnienia wsparcia.
Służba dobrowolna ma być w założeniu przyjazna dla kandydata, ułatwiać spełnienie jego aspiracji, podniesienie kwalifikacji (w zgodzie z potrzebami wojska). To, że po drugiej stronie wymaga to znacznie większego wysiłku niż zagospodarowanie „zwykłych” kandydatów, umknęło jednak autorom przepisów. Z pisma Błaszczaka można zrozumieć, że potrzeby wojska, jeśli chodzi o kompetencje i wyszkolenie, są w przypadku dobrowolnej służby na drugim planie, liczy się przede wszystkim odsetek przyjętych. Paradoksem jest, że kandydat bez kwalifikacji, „z ulicy”, ma łatwiejszy dostęp do stanowisk w wojsku niż np. szeregowy zawodowy, który w procedurze naboru musi najpierw wykazać się kwalifikacjami, jakich wojsko potrzebuje. Błaszczak jest jednak nieprzejednany: „Polecam, aby Państwo wyznaczali żołnierzy DZSW na określone stanowiska i umożliwiali im zdobycie kwalifikacji w toku pełnienia szkolenia specjalistycznego” – czyli przez 11 miesięcy pobytu w jednostce czy instytucji wojskowej.
Oczywiście w praktyce jest możliwe, że taki żołnierz, choć dostanie stanowisko „na wyrost”, pod nadzorem instruktora opanuje procedury i czynności oraz – jeśli wymagają tego przepisy – uzyska certyfikat, świadectwo, zda egzamin. Taka sytuacja może jednak być raczej wyjątkiem. Niedobór instruktorów fachowców w zderzeniu z falą chętnych – o ile nadejdzie – może wywołać łatwe do przewidzenia skutki w postaci niedouczonych i niedoświadczonych żołnierzy nieprawidłowo obsługujących drogi sprzęt lub wykonujących odpowiedzialne czynności. Czym to grozi? Też nietrudno się domyślić.
Minister Błaszczak, jego urzędnicy i generałowie wiele razy zapewniali, że rekrutacyjna lawina, którą uruchomili, w żadnym razie nie oznacza zgody na obniżenie jakości zarówno kandydatów do służby, jak i wstępnie wyszkolonych żołnierzy. Oby wydanie ministerialnego okólnika nie okazało się na to przyzwoleniem.
Czytaj też: Polska zatyka dziurę w niebie