Gdy w połowie października na festiwalu literackim w Cliveden rozmawiałem ze starymi przyjaciółmi z partii konserwatywnej, już nie kryli zażenowania falstartem Liz Truss, ale wówczas nie wiedzieli, że to nie koniec upokorzeń. Sondaże miały jeszcze pokazać, że gdyby wybory odbywały się teraz, to najstarsza partia polityczna w Europie nie tylko by je przegrała, ale mogłaby wręcz zniknąć z Izby Gmin. Zaledwie dwa lata po przekonującym zwycięstwie pod hasłem „realizacji brexitu”.
Niektórzy komentatorzy biadolą nad stanem demokracji w Zjednoczonym Królestwie, ale demokracja ma się tam bardzo dobrze. Opozycja Jego Królewskiej Mości zyskała poważnego lidera, skutecznie punktuje rząd i jest ewidentnie siłą, która może przejąć ster rządów. Nie, problem nie jest z demokracją, a jedynie z nacjonalistyczną partią rządzącą.
Koledzy konserwatyści już wiedzą, że coś poszło nie tak, ale jeszcze nie są gotowi przyznać, że ma to cokolwiek wspólnego z brexitem. A ma w co najmniej trzech wymiarach. Po pierwsze, w brytyjskim systemie politycznym ministrowie muszą być członkami jednej z izb parlamentu, w dzisiejszych czasach przeważnie Izby Gmin. Tymczasem w poprzedniej kadencji Boris Johnson dokonał czystki w ławach poselskich klubu i wielu utalentowanych konserwatystów nie wpuścił na listy wyborcze. Partia skurczyła się do swego nacjonalistycznego skrzydła z dodatkiem oportunistów takich jak on, którzy gotowi byli poświęcić swe proeuropejskie przekonania za pozostanie w grze.
Po drugie, pamiętajmy, na czym popularność zdobyła Liz Truss. Jako minister spraw zagranicznych miała biurokratyczne w gruncie rzeczy zadanie przeniesienia umów handlowych Unii Europejskiej z krajami trzecimi na grunt prawa brytyjskiego, co wymagało podpisania identycznie brzmiących umów dwustronnych pomiędzy Wielką Brytanią a tymi krajami.