Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Strajk lekarzy: zaciśnięta pięść

Niskie zarobki lekarzy to sprawa fatalnego systemu, a nie tego, że nikt nie chce podnieść im pensji.

Lekarze opuścili salę, w której miały odbyć się negocjacje z ministrem zdrowia, bo ich zdaniem nie powinny w nich brać udziału inne związki zawodowe. To był plan premiera, by rozmawiać z lekarzami na temat rozwiązań systemowych w ochronie zdrowia w obecności pielęgniarek, laborantów i innych central związkowych. Plan, który na pierwszy rzut oka wydaje się rozsądny - wszak w medycynie obowiązuje praca zespołowa i trudno przeprowadzić jakąkolwiek reformę bez akceptacji wszystkich zainteresowanych - tyle, że to pomysł dobry na czas pokoju. A przecież w służbie zdrowia od kilkunastu dni mamy regularną wojnę.

Trzy dni zajęło stronie rządowej przygotowanie odpowiedzi na kompromis zaproponowany przez Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy. Nie wydaje się zresztą, że byłaby to odpowiedź satysfakcjonująca dla protestujących. Nadal przecież żądają gwarancji budżetowych wzrostu nakładów na ochronę zdrowia w przyszłym roku z obecnych 4 do 5 proc. PKB, potrojenia pensji stażystów i rezydentów, a nade wszystko wzrostu wynagrodzeń od października tego roku z jednomiliardowej rezerwy Narodowego Funduszu Zdrowia. Minister obiecuje lekarzom 15 proc. wzrost pensji, ale dopiero w przyszłym roku. Pat trwa. W obecnej sytuacji jedynym negocjatorem, który mógłby zbliżyć do siebie zwaśnione strony jest Prezydent Lech Kaczyński. Ma sporo zaufania do ministra zdrowia i w odróżnieniu od brata-premiera wciąż chyba więcej szacunku do środowiska lekarskiego. Czy jednak do takiego spotkania w obecności prezydenta dojdzie?

Rząd wydaje się bardzo stanowczy w dotychczasowych próbach rozwiązania sporu z lekarzami. Najwyraźniej uznał, że wojna psychologiczna, jednostronne ustalanie warunków negocjacji, a w końcu próba skłócenia z pielęgniarkami to najkrótsza droga do wyjścia z impasu.

Reklama